Jarosław Klejnocki, Opcje na śmierć


„Opcje na śmierć” były dla mnie drogą przez mękę. Ciekawie brzmiący tytuł, intrygujący opis i miła dla oka okładka to niestety jedne z niewielu – jeśli nie jedyne – atuty najnowszej powieści Jarosława Klejnockiego. Pod misternie utkaną fabułą i bohaterami, czekało na mnie jedynie przepastne morze powtarzalności i niezrozumienia.

Odchodzący na emeryturę policjant, Ireneusz Nawrocki, zostaje poproszony o przyjrzenie się zamkniętej już sprawie wypadku Włodzimierza Rawy, który utonął podczas sztormu, wypadając z łódki. Nawrocki zgadza się i, choć na początku robi to bardzo niechętnie, szybko wpada na trop i rusza w pościgu za mordercą Rawy. Ślady prowadzą do banku, w którym przed śmiercią pracował Rawa, do zakładu meblowego w Bielsku-Białej, a później aż do Holandii. Nawrocki musi nie tylko uporać się ze śledztwem, ale także z mnóstwem papierkowej roboty i spotkaniach w domu dziecka, na które chodzą wraz z jego żoną, Małgorzatą, starając się o status rodziny zastępczej dla kilkuletniej Krysi.

 Klejnocki w swojej powieści porusza naprawdę trudne i poważne tematy. Dom dziecka, trudności związane z adopcją, przemyt narkotyków, wszelkie bankowe zawiłości związane z opcjami. Szkoda tylko, że żaden z nich nie został przez niego rozwinięty w taki sposób, aby zaspokoić czytelnika. Fragment, w którym jeden z pracowników banku tłumaczy komisarzowi, co to w ogóle są opcje i na czym polegają, czytałam dwa razy. I kompletnie nic z niego nie rozumiem. Spotkania w domu dziecka zostały przedstawione jako niemiły dodatek do papierkowej roboty, którą trzeba wypełnić, starając się o dziecko. Nawet zbrodni nie zostało poświęcone zbyt dużo miejsca. „Opcje na śmierć” to prawdziwy miszmasz, a przecież „nie miesza się jabłek z gwoźdźmi”.

Miałam wrażenie, że pisząc tę powieść Klejnocki miał tysiąc pomysłów na minutę, rozpoczął wiele ciekawych wątków – na tyle ciekawych, że mogłyby one przyćmić główną oś fabuły – a potem dość niezgrabnie się z nich wycofał, poświęcając wiele miejsca na ich zarysowanie i rozwinięcie, a stosunkowo mało na ich zakończenie – a właściwie urwanie,  przez co nie miały one jakiegokolwiek wpływu na akcję.
Bohaterowie Klejnockiego są wyraziści, charyzmatyczni, dopracowani i strasznie irytujący. Irytuje główny bohater, jego współpracownicy, inni policjanci, świadkowie, nawet dyrektorka domu dziecka. Komisarz Nawrocki denerwował mnie od pierwszej do ostatniej strony. Wszelkie zabiegi autora, aby zrobić z niego ekscentryka i ciekawą, wyjątkową postać doprowadziły do tego, że stał się on aroganckim i zrzędliwym popalaczem fajki, którego w dzieciństwie fascynowała burza, a teraz więcej czasu w jego myślach zajmuje zmarły kolega niż rodzina.  Jego żona, Małgorzata, chyba najbardziej bezbarwna postać w powieści, co wieczór otwiera z mężem butelkę wina lub dwie i upija się przy włączonym telewizorze, a kiedy jej syn choruje i ma wysoką gorączkę, zdobywa się na to, żeby pomyśleć: „To chyba początek infekcji” i idzie spać. Dyrektorka domu dziecka, pytając małą Krysię czy chce zamieszkać z Nawrockimi robi to w taki sposób, jakby za wszelką cenę nie chciała dopuścić do tego, aby dziewczynka była w nowej rodzinie szczęśliwa.

Jednak największą niewiadomą „Opcji na śmierć” jest dla mnie pytanie, które zadaję sobie od początku. Co autor robi w swojej książce? Dlaczego nagle Klejnocki znalazł się na kartach swojej powieści? Czy była to próba autobiografii, zaskoczenia czytelnika, stworzenia czegoś wyjątkowego, znaku rozpoznawczego jego powieści?  A może tym dość niewinnym sposobem Klejnocki podważył fikcję w swojej książce? Bo skoro on istnieje…  

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA LITERACKIEGO

nasza ocena: 3/10
Wydawnictwo Literackie, 2012
347 stron
do kupienia: Empik 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz