Idąc za ciosem, postanowiłam poddać dogłębnej analizie tekst
„Dyskretnego uroku Fernet Branca”. I, cóż za niespodzianka, okazało się, że
bohaterowie mieszkają we Włoszech w rejonie powszechnie znanym jako ‘Le Roccie’
(co umniejsza trochę znaczenie serwisu Google.com bo niestety nie jest on w
stanie wyszukać tegoż rejonu), dzień w dzień upijają się gorzką wódką ziołową,
która - cytując Wikipedię - „bardzo często jest stosowana w leczeniu "zatruć" żołądkowych
spowodowanych zbyt obfitym posiłkiem”, a od święta opróżniają kieliszki
czterdziestosześcioprocentowego trunku ‘galasiji’, co, tłumacząc na język Wojnowianinów - czyli… wojnowiański…? –
oznacza „matczyne mleko” (co wiem oczywiście z powieści Hamiltona-Patersona, bo
Google Tłumacz wśród sześdziesięciuczterech języków świata nie uwzględnia
języku narodowego Wojnowianinów). Między
stanami upojenia alkoholowego zajadają się ‘szonką’ i ‘kaszą’ – narodowymi
wojnowiańskimi potrawami, a Marta – „Wojnowianka, najczyściejszej krwi” rano i
wieczorem natłuszcza włosy gęsim smalcem.
Pomimo tych kilkunastu nieścisłości i wręcz groteskowego
połączenia niektórych elementów w powieści, całość czytała się wyjątkowo
przyjemnie. Dwójka głównych bohaterów – Gerald i Marta – całkowicie się od
siebie różnią. On – typowy Anglik, ghostwriter, piszący biografię gwiazd
sportu, z zamiłowaniem do „kucharzenia” i wymyślania innowacyjnych, czasem
wręcz ekscentrycznych pomysłów na własne dania. Ona – ‘Wjonowianka’,
kompozytorka, niebywale słabo posługująca się językiem angielskim i nie posiadająca
w domu żadnych urządzeń elektronicznych. W skutek oszustwa ze strony agenta
nieruchomości, tych dwoje staje się sąsiadami we włoskim rejonie ‘Le Roccie’
(który oczywiście nie istnieje). I to w dodatku sąsiadami, którzy nie mogą
znieść swojego towarzystwa.
James Hamilton-Paterson w „Dyskretnym uroku Fernet
Branca” funduje nam końską dawkę humoru, dowcipu i ironii. Im bardziej
zagłębiamy się w skomplikowaną sieć satyry utkaną przez autora, tym bardziej
dziwimy się jego nowym pomysłom. Mimo początkowego braku większych nadziei,
szybko do „Dyskretnego uroku…” się przekonałam i tylko jeden raz poczułam, że
czegoś w tej powieści jest za dużo. Dobrnąwszy do ostatniej strony jestem
pewna, że wiele rzeczy bezpowrotnie utraciło status „tego, co może mnie zdziwić”.
Zaczynając czytać nie mogłam się spodziewać, że na porządku dziennym w kuchni
Geralda znajdą się lody czosnkowe, wędzony kot czy wydra. Przed lekturą nie
byłabym w stanie wymyślić żadnego anagramu żadnego słowa (bo przecież przykład
z „Harrego Pottera” z Tomem Riddlem się nie liczy, prawda?) – teraz wiem, że
wyrażenie „sen wieczny” ma ich co najmniej kilka, w tym jakże urocze „wszy
niecne”.
Jedyne, co mogę w całej powieści Hamiltona uznać za
odpychające, to film, do którego Marta pisze muzykę. Niektóre jego sceny
przytoczone w trakcie akcji są… wyjątkowo wulgarne i perwersyjne. Do tego
stopnia, że nie mam najmniejszej ochoty ich przytaczać, a podczas czytania
towarzyszyło mi uczucie obrzydzenia.
James Hamilton-Paterson być może nie sprawił, że w „Dyskretnym
uroku…” zakochałam się do uszy i z pewnością nigdy nie będzie on moją ulubioną
powieścią, jednak chwile spędzone na pochłanianiu jego kolejnych stron zaliczam
do tych wartych bolących, czerwonych łokci (zapaleni czytelnicy z pewnością
znają uroki leżenia na brzuchu podczas czytania na łóżku;P) i jak najbardziej
udanych.
nasza ocena: 6/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz