Ben to ja.
Zacząłem.”
Ten cytat to jedną z dwóch rzeczy, które przeszkadzają mi w książce Philipa Huffa. Drugą jest zupełnie niechronologiczne i chaotyczne poruszanie się między przeszłością a teraźniejszością głównego bohatera. A reszta? Reszta jest wspaniała.
Ben, osiemnastoletni chłopak, ma za sobą śmierć kilku ukochanych osób, przygody z narkotykami i terapię odwykową. Uważa, że słowem, które najlepiej do niego pasuje jest „muzyka” – uwielbia Beatlesów, gra na gitarze, pragnie założyć zespół. Kiedy jego najlepszy przyjaciel, Tom, wciąga go w narkotykowy nałóg, nie waha się ani chwili. Zaczyna się od trawy, kończy na odwyku.
„Dni trawy” nie są dla mnie powieścią. Nie są też dla mnie opowiadaniem ani jakimkolwiek innym gatunkiem literackim. To opowieść. Opowieść Bena van Deventera o jego przeszłości, jego problemach, strachach, troskach, radościach i marzeniach. W każdym zdaniu wybrzmiewa charakterystyczna osobowość tego młodego człowieka. W każdym „Człowieku, ...” można odnaleźć ton, którym bohater opowiada. I nawet w tej z pozoru bez określonej linii i celu podróży po jego przeszłości, z nieprzemyślanego doboru kolejnych wspomnień kryje się coś więcej niż tylko zwykła akcja czy fabuła. W „Dniach trawy” nie ma żadnego udawania. Żadnego umniejszania i pisania na wyrost. Tam wszystko jest takie, jakim byłoby w rzeczywistości. Bez zbędnego użalania się, bez wyniosłych metafor i porównań. Smutne, przerażające, okropne, wspaniałe – prawdziwe. Podczas czytania nagle znikają litery, a tuż obok nas wyrasta sylwetka Bena, którą, choć znamy tylko z jego opowieści o jego przeszłości, znamy na wylot.
„Dni trawy” należą do tej grupy książek, których się nie czyta. Je się pożera – dosłownie i w przenośni. Numery stron zbyt szybko mkną do przodu. Koniec zbliża się w zastraszającym tempie. Aż w końcu przestajemy nawet dostrzegać upływu kartek i z jeszcze większym zaskoczeniem stwierdzamy, że nasza przygoda z Benem dobiegła końca. I po zamknięciu książki nie daje o sobie zapomnieć. I później, i następnego dnia – nadal w głowie mamy powieść Huffa. Dlatego, że „Dni trawy” pozostawiają po sobie więcej pytań niż odpowiedzi. I dlatego, że są powieścią dla każdego i na każdego wywierają taki sam wpływ.
Patrzę na okładkę. „Nic specjalnego” – myślę. Odwracam. Spoglądam na cenę i grubość książki, które nie są chociażby w pewnym stopniu proporcjonalne. „Nie dałabym za nią złamanego grosza”. A potem zaczynam czytać. I po przeczytaniu ostatniego zdania, jeszcze raz spoglądam na tył okładki.
„Dni trawy” są warte wszystkich moich oszczędności.
EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA DOBRA LITERATURA
nasza ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz