Eleanor Catton, Wszystko, co lśni



Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.

Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można o niej usłyszeć to tak naprawdę obłudne kłamstwa i nieumotywowane zachwyty.  Chyba po prostu zapomniałam, że nie wszystkie powieści mają sens, nad którym trzeba się porządnie zastanowić i że nie lubię powieści stcricte fabularnych i historycznych (a „Wszystko, co lśni” niewątpliwie się do nich zalicza). Te szczegóły tylko w niewielkim stopniu odbierały mi przyjemność czytania, dopiero po skończonej lekturze doszłam do wniosku, że jednak czegoś mi w tej powieści brakuje. Tylko czego? skoro fabuła jest, zagadka jest, bohaterowie są zrobieni, Catton pięknie pisze, a Świerkocki pięknie tłumaczy?

„Przemierzył każdy cal Zachodniego Wybrzeża pieszo, wozem, konno i w czółnie. Potrafił wyobrazić sobie pas tych ziem jak na bogato ilustrowanej mapie: na dalekiej północy Mohikiniui i Karamea, gdzie mchy były bujne i wilgotne, listowie woskowate, splątane krzewy pachniały ziemią, a spadłe z palm nikau liście wyglądały jak wielorybie ogony. Dalej na południu płynęła przypominająca brązową emalię rzeka Taramakau; ciągnęły się tam też ząbkowane wieże gór w Punakaiki. Po północnej stronie Hokitika leżały bagniste równiny, na których niezmiennie snuły się dymne opary wilgoci, niemal mżawki. W tej okolicy były także nieckowate jeziora, milczące, gęste od zieleni doliny i kręte flanki lodowców, pomarszczonych błękitem i szarością. Dalej wznosił się grzebień wysokich Alp, a na końcu, na dalekim południu, Okahu i Mahitahi - szerokie, łupkowe plaże, usiane kośćmi potężnych drzew, nieustannie smagane przez fale i ryczący wiatr. Za Okahu wybrzeże stawało się strome i nieprzebyte. Tauwhare wiedział, że jeszcze dalej leżą głębokie wody południowych fiordów, gdzie słońce wcześnie zachodzi za wyrastającymi niespodzianie wierzchołkami gór, woda przybiera więc ten sam sczerniały kolor zaśniedziałego srebra, a cienie rozlewają się niczym oleiste kałuże.” 
(gdybym potrafiła pisać jak Catton, opisałabym jak pięknie pisze, ale nie umiem, więc muszę zadowolić się najdłuższym cytatem świata)

Po mistrzowsku skonstruowana narracja przywodzi na myśl przygodowe powieści sprzed kilkunastu dekad; rękę dałabym sobie uciąć, że napisał ją jakiś Verne albo inny. Tymczasem Catton nie ma nawet trzydziestu lat, a „Wszystko…” jest dopiero jej drugą powieścią. Narrator w liczbie mnogiej okazał się jeszcze bliższy czytelnikowi niż pierwszoosobowy, a oddziaływania gwiazd, planet i nieba z rozgrywającymi się właśnie wydarzeniami bardzo spójne i naturalne. Ciągle smuci mnie to, że nie znam się tak dobrze na astrologii, żeby zdać sobie sprawę na ile wszystko jest tu powiązane. Największą zagadką tej książki nie były dla mnie znaki zodiaku, ale ‘fontaź’, bo nie miałam zielonego pojęcia co to może być, a z kontekstu nigdy nie mogłam wyłapać o co dokładnie chodzi. (Oprócz astrologii nie znam się też na dziewiętnastowiecznej modzie, szukaniu złota i innych rzeczach, o których mówi Catton.) Trochę nie rozumiem też długości poszczególnych części, bo kilka ostatnich ma mniej więcej tyle stron co rozdziały w pierwszej i tego, jak wszystko wymyka się na koniec, pozostawiając uczucie czegoś niedokończonego i błahego. 

Driven to Explore, Amish Solanki
Największym osiągnięciem Catton jest dla mnie pierwsza część, „Kula w kuli”, czyli przeszłość w teraźniejszości. Mężczyźni z miasta Hokitika, zebrani na tajnym spotkaniu w obskurnym hotelu Korona, rozmawiają o podejrzanej śmierci Crosbiego Wellsa, nieudanej próbie samobójczej Anny Wetherell (najlepszej dziwki w mieście), nagłym zniknięciu Emerego Stainsa i skarbie znalezionym w domku Wellsa. Historia ta jest opowiedziana głosem Thomasa Balfoura i innych mieszkańców. Catton z niesamowitą gracją manewruje między poszczególnymi postaciami, całkowicie oddaje im głos, pozwala im mówić przez ich osobowość, a jednocześnie zatrzymuje wszystko dla siebie, długo nie ujawniając prawie niczego. Wprowadza kolejno nowych bohaterów, buduje między nimi relacje, nie popędza akcji, snuje ją zamiast przyspieszać. Roztacza cudowną aurę tajemniczości, rozlewa mgłę nad przepięknymi pejzażami Nowej Zelandii, wpisuje w tło poszukiwaczy złota w moleskinowych spodniach, kapeluszach, z płuczkami w dłoniach. Sprawia, że czytanie przypomina przesypywanie przez palce złotego piasku, drobnych kawałeczków złotego pyłu w poszukiwaniu samorodków. Przez to wszystko mimo, że to zupełnie nie mój klimat i tematyka, czytałam ją z ogromną przyjemnością, a czasami nawet z zapartym tchem, pospieszając oczy, żeby szybciej pochłaniały kolejne linijki i przenosiły mnie na kolejne strony. Nosiłam ją prawie wszędzie, nie przejmując się tym, że jedyne do czego się ta książka nie nadaje to noszenie jej ze sobą i wyjmowanie jej w tramwaju (ludzie naprawdę potrafią dziwnie patrzeć). 

„Walter Moody wstał przed świtem (…), a potem umył się, stojąc przy oknie, wychodzącym na okoliczne dachy, gdy granatowe jeszcze niebo tuż przed wschodem słońca zblakło w szarość, następnie przybrało kolor jasnoniebieski, a w końcu wspaniale żółty niczym żółtko jajka. Wtedy jednak Moody był już ubrany, schodził po schodach i wolał, żeby posmarować jego grzanki masłem, a jajka ugotować na twardo”

Bez szału, ale za to w pięknej scenerii i niebanalnie. 

*„Wszystko, co lśni” przeczytałyśmy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego

nasza ocena: 7/10
Wydawnictwo Literackie, 2014
931 stron


10 komentarzy:

  1. Czekam na swój egzemplarz. Mam nadzieję, że nie przybędzie w miękkiej okładce, bo się załamię :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hihih, wszystko dostępne w księgarniach jest chyba w twardej oprawie ;) a litery na obwolucie się pięknie błyszczą na złoto, kawał porządnej książki.

      Usuń
  2. Dla mnie to była miłość od pierwszych stron :) Czytałam w zeszłym roku, zaraz po Bookerze i aż mnie zapierało - ten język! Jak ona cudownie pisze! Nie wiem, jak to wyszło w tłumaczeniu, ale Catton stworzyła coś pięknego <3 Te długości poszczególnych części i rozdziałów odnoszą się do faz księżyca - stąd taka nierówność i nagłe zakończenie (w "Książkach" jest z nią wywiad - bardzo fajnie opowiada o tworzeniu tej powieści).
    "Roztacza cudowną aurę tajemniczości, rozlewa mgłę nad przepięknymi pejzażami Nowej Zelandii, wpisuje w tło poszukiwaczy złota w moleskinowych spodniach, kapeluszach, z płuczkami w dłoniach. Sprawia, że czytanie przypomina przesypywanie przez palce złotego piasku, drobnych kawałeczków złotego pyłu w poszukiwaniu samorodków." - wspaniale podsumowane :)
    Tak, to był kawał niesamowitego buka i niezapomniane doznanie literackie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Naczytałam się recenzji (Twoja chyba najbardziej stonowana) i dziś odbieram swój egzemplarz. Będę się dzielić wrażeniami, kiedy przebrnę :) Na razie wygląda imponująco, nie tylko ze względu na gabaryty ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. to jest kawał naprawdę dobrze napisanej książki, tylko jakoś tak... nie porywa

      Usuń
  4. Ja się skuszę, ale chyba przełożę to na początek nowego roku. Z racji jej gabarytów noszenie jej ze sobą wszędzie, by podczytywać w wolnej chwili, wydaje się być pomysłem wariacko słabym. Nawet jak na mnie (;

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. jej noszenie JEST wariacko słabe, nie tylko się takie wydaje ;)

      Usuń