Po pierwsze – genialna fabuła. Nieco przereklamowany już policjant na emeryturze, David Gurney, dostaje list od swojego przyjaciela ze studiów z prośbą o pomoc i natychmiastowe spotkanie. Okazuje się, że Mark Mellery otrzymał dwa dziwne listy napisane czerwonym atramentem. Ich autor bardzo dobrze zna swojego adresata i oczekuje od niego zadośćuczynienia za to, co Mellery kiedyś zrobił. Pytanie jednak – co?
Po drugie – zagadka. I to nie byle jaka. Zagadka podczas której stopniowego rozwiązywania po plecach przechodzą ciarki, a serce zaczyna nagle szybciej bić. Zagadka, której rozwiązania nigdy nie jesteśmy pewni i zmieniamy swoje zdanie co pół strony. Tajemnica, groza i nieprzewidziane zwroty akcji sprawiają, że lektura „Wyliczanki” jest czymś więcej niż tylko zwykłym odczytywaniem kolejnych stron zapisanych małym druczkiem – to przygoda, z którą lepiej zmierzyć się z pustym żołądkiem i mocnymi nerwami.
Po trzecie – język, dialogi, opisy i reszta obudowy „słownej”. Krzysztof Mazurek jako tłumacz spisał się znakomicie. Klimat powieści (chociaż nie miałam okazji przeczytać jej w oryginale) oddany jest w 101 procentach. Opisy nie nudzą, akcja nie wlecze się jak powóz z kluskami śląskimi, a dialogi - zamiast być drętwe - są przesycone błyskotliwością autora i inteligentnym żartem. Wszystko to sprawia, że książkę czyta się jeszcze szybciej (jeśli to w ogóle możliwe;D) i z jeszcze większą przyjemnością.
Po czwarte – niesamowite emocje, które towarzyszą czytelnikowi podczas czytania. O niektórych już wspomniałam, ale i tak jak bardziej zaskakującym było dla mnie podekscytowanie, ciarki przechodzące po placach i gorące policzki, kiedy niespodziewanie musiałam przerwać lekturę. Wszystko aż we mnie buzowało, żeby tylko choć na jedną stronę powrócić do powieści.
I ostatnie – zakończenie. Jest to zdecydowanie dla mnie najważniejszy element, który oceniam w książce. To było znakomite. Ani przez chwilę nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. I chociaż jestem marnym detektywem, jestem niemalże pewna, że i Wy w tej kwestii się nie zawiedziecie.
Reasumując, podsumowując i sumując wszystkie powyższe rozważania wychodzi mi jedynie różnica. Biblioteczka bez „Wyliczanki” Johna Verdona nie jest pełną biblioteczką. Dlatego warto przeczytać chociaż kilkanaście stron i zostać wciągniętym w krwawy wir stron tej powieści. Pozostaje mi jedynie zakończyć czerwonymi słowami zaczerpniętymi z jednego z wierszy okrutnego zabójcy:
Przeczytaj.
„Co zbierzesz, sam się przekonaj.”
nasza ocena: 10/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz