Jodi Picoult, W naszym domu


„Wiedziałem, że Jacob zacznie się denerwować, kiedy te jego bruliony pojawią się w charakterze dowodów rzeczowych (…). Tak więc nie jestem zaskoczony, gdy mój klient zaczyna się leciutko trząść, patrząc, jak Helen Sharp zgłasza jego własność do materiału dowodowego. Czuję, jak sztywnieje, słyszę, jak ciężko oddycha i widzę, że niemalże przestał mrugać oczami. (…) w tym samym momencie wsuwa mi w dłoń kartkę. „Nie garb się”, czytam na niej. Dopiero po chwili udaje mi się zrozumieć, że zwrócił mi uwagę, dokładnie tak, jak go uczyłem: „Kiedy będziesz potrzebował przerwy na wyciszenie, zwróć mi uwagę”.”
Jacob wszystko rozumie dosłownie, nie znosi rozpuszczonych włosów i dźwięku zgniatanego papieru, wszystkie ubrania układa w szafie kolorami, codziennie o 16.30 musi obejrzeć odcinek „Pogromców zbrodni” i ma zespół Aspergera. A oprócz tego wszystkiego fascynuje go kryminalistyka. Pewnego dnia między nim a jego prywatną instruktorką umiejętności społecznych – Jess Ogilvy dochodzi do sprzeczki, a kilka dni później Jess zostaje odnaleziona… martwa.

Są książki, w których zakończenie jest zaskoczeniem – wielkim, ogromnym, zupełnie niespodziewanym. Są książki, w których zakończenie zna się od pierwszego zdania – są to najczęściej te, w których rozwiązanie akcji powinno być niespodzianką, a nie jest – i są to książki beznadziejne. I są wreszcie książki, w których prawda jest podana na tacy i nam, czytelnikom ogólnie wiadoma, ale fabuła skonstruowana jest dokładnie tak, że rozwiązanie nie jest ważne – ważniejsze, jak się do niego dojdzie. I właśnie do tej ostatniej kategorii zalicza się „W naszym domu” Picoult.

Była to moja pierwsza przygoda z prozą tej autorki i jest to jedna z najbardziej udanych przygód w moim „książkowym życiu”. Jeżeli miałabym stworzyć listę wszystkich cech, które cienię w książkach – a jest tego z pewnością bardzo dużo – to ta pozycja zajęłaby jedne z pierwszych miejsc w każdym z nich. Podczas czytania miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, a ja przeniosłam się do równoległej rzeczywistości, która, choć tak podobna do otaczającego nas wokół świata, obfituje w niesamowitą różnorodność postaci, wydarzeń i ekscytującej niepewności. Nagle zamiast ponad sześciuset stron miałam przed sobą historię bez końca, w którą wpadłam jak w studnię bez dna. Jedyna różnica to taka, że studnia bez dna nie ma dna a historia Jacoba niestety koniec posiada. Ale za to jaki!

Bardzo ciekawym pomysłem jest dodanie przez autorkę przed każdym rozdziałem opisu procesów, a właściwie opisywanie ich przez Jacoba. Bo nawet jeśli pozornie nie mają nic wspólnego z fabułą powieści to są interesującą odskocznią od zawiłej fabuły, którą stworzyła dla nas Picoult.

Jednym niedociągnięciem – które w zasadzie nie jest błędem autorki – jest okładka, która „zmyla” czytelnika. W powieści nie odnajdziemy wszakże ani małego chłopca, ani przejrzystego jeziora, ani wody w ogóle. Znajdziemy za to przepiękne krajobrazy uczuć, namalowane przez Picoult. I tych właśnie krajobrazów, uśmiechów na twarzy podczas czytania i kręcącej się łezki w oku nie tylko przy powieści „W naszym domu”, ale też przy innych książkach Jodi Picolut Wam i sobie życzę.

PS: Miałam być ostrą, okropnie subiektywną recenzentką, której dosłownie nic się nie podoba. Miałam nie wystawiać szóstek. I co robię? Wystawiam kolejną. Ale jak mam jej nie wystawiać, skoro bez przerwy w moje ręce wpadają takie jak ten cudeńka…?

nasza ocena: 10/10
Prószyński i S-ka, 2011
693 strony

do kupienia: Empik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz