Jakiś czas temu, prawdopodobnie podczas picia kawy i rozmowy
z Asią narodziła się myśl, żebym podzieliła
się z Wami swoimi przemyśleniami na temat książek. Mój wywód należy
zacząć od dwóch faktów: po pierwsze nie jestem doświadczonym pisarzem, a po drugie wypełniam pewnego rodzaju niszę,
dlatego się tu znalazłam.
Jeśli chodzi o książki to pochłaniam wszystko w tempie
godnym Usaina Bolta, nie należę do książkowych niejadków i wybrzydzaczy, po
prostu muszę czytać. Taki freak odkąd
wzięłam do ręki pierwszą lekturę. Czasem
wstyd się do tego przyznać, bo podczas książkowej suszy przerobiłam wiele
pozycji o które sama bym siebie nie podejrzewała. Gdy jednak mam dostęp do
różnej literatury wybieram fantastykę, dynamiczną akcję lub książki kulinarne.
To ostatnie związane jest z tym, że gotuję prawie tak samo nałogowo jak czytam.
Śmieszna sprawa, kiedy garnki, łyżki i tony jedzenia są jednocześnie
antydepresantem jak i sposobem na wyrażenie euforii.
Stali bywalcy bloga na pewno kojarzą cykl na który można
poderwać Asię. Mnie też można tak poderwać i udało się to mojemu chłopakowi.
Podczas którejś z kolei wizyty w Empiku Wojt zauważył że dostaje ślinotoku na
widok książki Jadłonomii, której bloga śledzę od dłuższego czasu. Chwilę później
źródło ochów i achów znalazło się w mojej kuchni. Jako cel postawiłam sobie
przetestowanie przynajmniej dwudziestu
przepisów których do tej pory nie robiłam. Jak wcześniej wspomniałam jem i
gotuje dość dużo i raczej bezmięsnie, choć nie nazwałabym siebie wegetarianką.
Do testowania zabrałam się z entuzjazmem, wstałam wcześnie i
postanowiłam, że dziś jest wielki dzień. Problem zaczął się po wypiciu kawy i
był dość prozaiczny. Po co gotować górę jedzenia, skoro przez cały następny
tydzień jestem sama w domu? Ratunkiem okazała się babcia. Po telefonie pełnym
obiecanek cacanek babcia przybyła na kawę i obiad. Przed kawą obiad już powoli
kończył się gotować, rozsiewając woń orientalnych przypraw. A! Zapomniałam
wspomnieć, kuchnia poleca Aloo Goobi czyli curry z kalafiora.
Cóż mogę rzec, babcia zjadła i poprosiła o
dokładkę. Ja rozpłynęłam się w sosie i ocknęłam się dopiero przy szwedzkim
cieście rabarbarowym (swoją drogą też polecam klik).
Następnymi testerami zostali Asia, Pachuta i Wojt. Zupę krem
z buraka z mlekiem kokosowym pomimo sceptyzmu mojego lubego będę wspominać jako
piękną (ze względu na kolor) i cudownie kremową. Później było curry z kalafiora i ciasto
rabarbarowe (chyba pierwszy raz w życiu upiekłam pięć takich samych ciast w
przeciągu tygodnia).
Kiedy przyjechali moi rodzice postanowiłam poszaleć,
zrobiłam trzy smarowidła do kanapek. Smalec z fasoli, pastę z pieczonego
czosnku i pastę z zielonego groszku. Tutaj czas przyznać się do błędu, tak to
jest jak się trzyma dwie sroki za ogon, nie dogotowałam groszku. Po czasie
jednak mogę stwierdzić, że nikomu to nie przeszkadzało, bo wszystko zniknęło ze
stołu. Nie byłabym jednak sobą gdybym nie powiedziała więcej o smalcu. Zawsze
to słowo mnie obrzydzało, nie byłam w stanie przemóc się żeby spróbować, więc
moje wyprawy na jarmark zawsze kończyłam jedząc chleb ze smalcem i ogórkiem
kiszonym bez smalcu (czasem też bez ogórka, albo bez chleba, możecie wybrać
jedno z tych dwóch). Ku mojemu zaskoczeniu smalec z fasoli stał się potrawą
która zmieniła moje życie. Aksamitna konsystencja fasoli z wyczuwalnymi
kawałkami cebuli i jabłka/śliwki, do tego ogórek i jestem w niebie.
Mogłabym pisać tak jeszcze bardzo długo, ale nie jesteście tutaj
by czytać o ekstazach mojego podniebienia. Udało mi się przetestować dwadzieścia przepisów. Czy wszystkie były godne polecenia? Nie.
Ale nie dlatego, że były
złe czy niedobre, po prostu nie wszystkie mi pasowały. Dwadzieścia przepisów to nie
cała książka, przede mną jeszcze długa droga w towarzystwie tego pięknie
wydanego egzemplarza. A co do samej autorki: Marta Dymek jest inspiracją dla
wielu początkujących wegetarian/wegan. Ja zawsze traktowałam jej bloga jako
koło ratunkowe kiedy mój mózg się przegrzewał (to ten moment w którym masz
ochotę coś zjeść ale nie wiesz co). Tak też poznałam potrawy które na stałe
zagościły w moim jadłospisie. (zobacz: czekoladowy budyń jaglany, canneloni dyniowe, czipsyz jarmużu).
Jeśli miałabym to wszystko podsumować, sama książka jest
zbiorem wszelkich cudowności, nie tylko dla tych którzy nie jedzą mięsa, również
dla osób otwartych na ciekawe połączenia smaków, czy odkrycie dobrze znanych
warzyw w innym wydaniu.
PS. Jeśli będę
grzeczna, to może mnie jeszcze tu spotkacie, opowiadającą o magicznych krainach
albo o wyjątkowym jedzeniu. Bo o czym
jak o czym ale o jedzeniu mogę mówić wiele.
288 stron, Wydawnictwo Dwie Siostry, 2015
To bądź grzeczna i wracaj częściej, bo dobrze się czytało :) A ja idę coś upichcić, bo zrobiłam się głodna od tych cudnych zdjęć ;)
OdpowiedzUsuńMarzę o tej książce!
OdpowiedzUsuń