Akcja? Jaka akcja?, chciałabym zapytać. Wszystko dzieje się wolnej niż w brazylijskiej telenoweli. Może dlatego, że autor – w związku z akcją – ma nam niewiele do zaoferowania. Dwustupięćdziesięciostronicowa książka obfituje jednak w przepiękne, poetyckie opisy krajobrazów, miejsc i uczuć. Urban chciał zabrać swoich czytelników w poruszającą podróż do średniowiecznej, malowniczej Pragi, ale – niestety – ja żałuję, że kupiłam bilet na ten autobus, a właściwie wóz konny, bo autobusami wtedy jeszcze nie jeżdżono. Fabularnie powieść Urbana plasuje się bardzo nisko w moim osobistym rankingu książek. Nawet jeśli zaciekawiła mnie na początku, to z każdą kolejną stroną było coraz gorzej i zakończenie, przewidziane już w połowie „Klątwy…” nie uderzyło mnie zupełnie i całkowicie oparłam się jego zawoalowanemu geniuszowi.
Bohaterowie – jako jedyny element powieści, do którego nie mam żadnych zarzutów – przez całą opowieść starają się mnie przekonać, że jedyną słuszną epoką we wszechświecie jest średniowieczne. Czas monarchii, oddania Bogu i gotyku. „Głód i niedole w błogosławionym XIV, nawet husyckie zawieruchy w nieszczęsnym wieku XV, nauszny renesans w następnym stuleciu, ba, nawet wojna trzydziestoletnia byłaby lepsza niż ta nędza XX wieku” – to tylko jeden z takich przykładów. Może gdybym choć trochę interesowała się średniowieczem, może gdybym była większą pasjonatką tych czasów, może gdyby tezy wysnute przez Urbana i zawarte w „Klątwie…” byłyby bardziej przekonujące – powieść ta zdobyłaby moje uznanie i stałabym się jej wielbicielką. Ale lektura przypominała mi wykład upiększony malowniczymi opisami sytuacji i dziwnymi błędami, których powodów powstania nie jestem w stanie uzasadnić.
Najbardziej z całej powieści fascynuje mnie epilog, który jest dla mnie czymś zupełnie niepojętym i niewytłumaczalnym. Podczas czytania przenosimy się bowiem w czasie, choć nadal zostajemy w XX wieku. W środku współczesnej Pragi zostaje utworzona „dzielnica średniowieczna” z niskimi domami, rynkiem, kramami, pręgierzem i szubienicą. Nie ma samochodów, skuterów, tramwajów. Mieszkańcy w osądzaniu kierują się wyłącznie prawem Hammurabiego – oko za oko, ząb za ząb. Kiedy czytałam to zakończenie miałam wrażenie, że zupełnie nie harmonizuje ono z powieścią; pasuje do mniej jak piernik do wiatraka, jak określenie tej powieści mianem „horroru”.
Według mnie „Klątwa siedmiu kościołów” jest pozycją zupełnie niewartą uwagi i nadającą się jedynie go ozdobienia półki, bo okładkę ma rzeczywiście ładną. Niestety, na okładce zalety tej książki się kończą. W Hiszpanii sprzedano jej 30 000 egzemplarzy – ja po jednym mam dosyć.
nasza ocena: 3/10
Autor chciał być jednocześnie Umberto Eco, Raymondem Chandlerem i Danem Brownem. To jak gotować w jednym garnku zupę rybną, kompost truskawkowy i dusić cielęcinę.
OdpowiedzUsuń