Pages

środa, 23 września 2015

Tomasz Lipko, Notebook


Szczerze mówiąc, na początku nie porwała mnie perspektywa recenzji tej książki. Stało się to z prostego powodu, nie lubię kiedy autor łączy polskie krajobrazy i zagraniczne nazwiska. Kiedy więc przeczytałam, że będę czytać o Dagmarze Frost dosłownie zmroziła mi się krew w żyłach. Po chwili jednak zaintrygowało mnie to że książka połączona jest z aplikacją. Jak to? Książka mobilna? Książka do której potrzeba telefonu? Jak już się napaliłam i wyobraziłam sobie że będzie super okazało się, że życie jednak nie jest takie kolorowe... 

Pełna optymizmu zapakowałam książkę do plecaka i postanowiłam ją przeczytać podczas wyjazdu do lasu. Pewnie znacie ten klimat, drewniany domek, poranna kawa i książka. Czego jeszcze chcieć od życia? Cóż moi drodzy, odpowiedź w przypadku tej książki jest prosta: zasięgu albo WIFI. Moje zaskoczenie było nie do opisania kiedy specjalnie wstałam o 5.30 żeby mieć pół godziny na kawę i lekturę. Czytam i okazuje się że aplikacja nie wczytuje pierwszego zdjęcia, bo przecież nie mam zasięgu. Drugie podejście miałam przed chwilą, jadę właśnie pociągiem nad morze pohasać trochę po wydmach i nawdychać się jodu. Jadę z ludźmi który spożywają alkohol i kanapki z kotletami schabowymi i myślę że zaraz się rozpłaczę albo ucieknę przez okno. Aby nie odpowiadać na kolejne pytania z cyklu „Kaj Pani jedzie?” „Te włosy to farbowane czy naturalne?” „Może piwka?” zakładam słuchawki, otwieram książkę, czytam, skanuję obrazek który ma być filmikiem i co? Znowu porażka. Dziękowałam wszystkiemu czemu mogłam za to, że wzięłam laptopa bo bez niego ta podróż wykończyłaby mnie psychicznie. To nie tak, że jestem aspołeczna albo mam problem z nawiązywaniem kontaktu. Nic bardziej mylnego. Problemem był wszechobecny smród alkoholu który nie dość że był w krwiobiegu moich współpasażerów to jeszcze został rozlany na podłodze. 


Aplikacja Viuu czyli skanujemy obrazki.

Wracając do książki postanowiłam, że nie nastawiam się źle. Może to kwestia pecha. ewentualnie los wystawia mnie na próbę. Jestem w trakcie kolejnego podejścia do tematu. Siedzę na tarasie z dostępem do WiFi i zaczynam kolejną rundę. Akcja mnie wciąga, podoba mi się to że ciągle słyszę myśli głównego bohatera. Poznaję jego psychikę i sposób rozumowania. Jestem wniebowzięta, czyta się płynnie, aż do kolejnego obrazka. Za każdym razem boli mnie odrywanie się od historii, od Dagmary i jej tajemnic. Wiem że obrazki, filmy miały być udoskonaleniem tej powieści, ale dla mnie okazały się klapą. Jeśli chodzi o treść to książka jest dobra. 

Radosław Bolesta prokurator z Piotrkowa zostaje wezwany do wypadku samochodowego w którym giną dwie osoby w tym piękna Dagmara Frost. Mężczyznę od początku intryguje ta sprawa. Na miejscu wypadku znajduję laptopa który należał do dziewczyny. Już po chwili dowiadujemy się, że nie miała ona rodziny, przyjaciół a nawet nie istniała w mediach społecznościowych. Jedynym kluczem do rozwiązania sprawy wydaje się być zniszczony Notebook znaleziony obok samochodu. Prokurator od początku angażuje się emocjonalnie w śledztwo i pomimo ewentualnych konsekwencji postanawia kontynuować je na własną rękę. Z czasem zwykły wypadek samochodowy przeobraża się w skomplikowane i pełne akcji śledztwo. Mamy tu do czynienia ze skomplikowaną siecią intryg, które zdają się nie mieć końca. Autor pokazuje świat z jakim zwykły czytelnik nie spotyka się na co dzień. Wysoko postawieni ludzie, przestępczy świat i brutalna prawda o tym ile znaczy człowiek, kiedy w grę wchodzą pieniądze. Lipko dzięki swojemu dziennikarskiemu doświadczeniu stworzył skomplikowaną i wciągającą fabułę. 

Pomimo dobrze prowadzonej akcji książka mnie nie wciągnęła i miałam bardzo duże trudności ze skończeniem jej. Jak już pewnie zdążyliście się zorientować, w dużej mierze jest to spowodowane aplikacją. Myślę, że wrócę do Notebooka, ale zrobię to na spokojnie bez żadnych udziwnień. Może to kwestia mojego tradycjonalizmu lub zacofania, ale moim zdaniem czasem lepiej jest pewne rzeczy pozostawić wyobraźni czytelnika.


Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego.

niedziela, 6 września 2015

Agata Tuszyńska, Narzeczona Schulza


O co właściwie chodzi Tuszyńskiej, kiedy zaczyna rozgrzebywać losy Brunona Schulza i Józefy Szelińskiej? Wydawać by się mogło, że znowu o Schulza, artystę-nauczyciela z maleńkiego Drohobycza. O jego życie, twórczość, problemy i rozterki; bardziej ludzką niż artystyczną stronę, bo opowiedzianą przez najbliższą mu osobę. Kto może znać go lepiej od narzeczonej? Tymczasem Tuszyńska nie traktuje Szelińskiej jako sposobu na dotarcie i zrozumienie Schulza (jeśli zrozumienie go jest możliwe), ale traktuje jej historię jako główny motyw swojej książki. Józefa Szelińska na stronach zapisanych przez autorkę mówi o sobie, swoich wspomnieniach i relacji z Schulzem. Poprzez jej historię jest opowiedziana historia drohobyckiego geniusza. 

Poznali się całkiem przypadkiem - on poprosił ją (przez przyjaciela) żeby mu pozowała; ona się zgodziła. Piękna, oczytana, samotna nauczycielka języka polskiego i tajemniczy, wyobcowany nauczyciel rysunku. Ich wspólna historia ma nieoczywiste wzloty i upadki, zatuszowane problemy, przemilczane spory. Książka Tuszyńskiej odkrywa ten związek na nowo, z perspektywy Józefy; miejsca na spojrzenie Schulza jest niewiele - zdjęcie, fragmenty listów do innych ludzi. „Narzeczona Schulza” jest mało obiektywna, bo przecież relacja zakochanej i odtrąconej kobiety nie może taka być. Uczucia przesłaniają rzeczywistość. Pamięta się tylko radość i smutek, może trasę spaceru na pierwszej randce albo kolor sukienki, nic więcej. Taka też jest narracja. Pierwszoosobowa płynnie przechodzi w trzecioosobową. Ja i ona jednocześnie, razem. Opowieść Szelińskiej opiera się na obrazach. Wyobraźnia wyostrza pamięć. Najważniejsze stają się drobne niepewności. Ze spaceru po lesie przynosi się wszystkie gatunki owadów, wiatr i zimną, mokrą ziemię. Ze straganu kukiełki noszące opaski z gwiazdami Dawida i czarne brody, które wiszą na gumowych szubieniczkach. Zawołanie: „Kup pani Żydka! Tanio policzę!”. 

„Kładła się na plecach. Oddychała słońcem. Drzewa kołysały niebo. (…) Liczył się nowy świt, oddech mgły nad polaną, smak rosy. Pewność, że to wszystko jest, nie zniknie po zamknięciu oczu”. 

Bruno Schulz, Pielgrzymi
Tuszyńska stworzyła niezwykle wiarygodną postać Szelińskiej. Jej słowa są prawdziwe i szczere. Narzeczona Schulza korzysta z jedynej okazji, jaką dostała, aby opowiedzieć swoją historię - bez strachu, bólu, powściągliwości. Szelińska w tej książce kocha Schulza normalną miłością, nieupiększoną frazesami pisarza. Niby kocha bezinteresownie, ale pragnie więcej - trochę więcej uwagi, małżeństwa, przeprowadzki do większego miasta (dlaczego siedzieć ciągle w tym zapyziałym Drohobyczu, w którym nikt nie docenia prozy Bruna i z niego kpi, jeżeli można przenieść się do Warszawy lub choćby do Lwowa, miejsc z lepszymi perspektywami, lepszą posadą, lepszymi ludźmi). Dopiero po latach przyznaje, jak bardzo się myliła, zmuszając Schulza do podejmowania takich decyzji i jak bardzo myliła się w ocenie jego samego. „Narzeczona Schulza” to odkrywanie Brunona Schulza przez lata, z wielu stron, poprzez słuchanie relacji Szelińskiej, oglądanie jego rysunków, czytanie fragmentów jego korespondencji. Składnie ogółu z wielu maleńkich kawałków historii, myśli, opinii. Losy Schulza i Szelińskiej zbyt długo były splatane, żeby mogły zostać opowiedziane zupełnie osobno. 

Czy „Narzeczona Schulza” jest biografią? I tak, i nie - czytać ją można dwójnasób. A właściwie nawet i na trzy sposoby - jako biografię Schulza, Szelińskiej albo pięknie napisaną książkę o kobiecie sławnego artysty. Spod pióra Tuszyńskiej wyłania się czuły, niemal poufały obraz tych dwojga. Ich samotnych i wspólnych zajęć, zwyczajów, charakterów. Czytając „Narzeczoną…” chce się wracać do lektury „Sklepów cynamonowych” (których oczywiście w liceum się nie przeczytało) i „Sanatorium pod klepsydrą”, oglądać w Internecie reprodukcje szkiców Schulza, znajdować te, o których jest mowa tylko przez chwilę. Porównywać twarze kobiet z tych rysunków i sprawdzać, czy rzeczywiście się powtarzają. Tuszyńska zaraża Schulzem i Szelińską, Juną i (jej mitologicznym mężem) Geniuszem. (Schulz wcale nie był taki skromny). A historia drohobyckiego pisarza i jego muzy jest chyba najlepszą rzeczą, jaką można się zarazić. 


*"Narzeczoną Schulza" przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego
315 stron, Wydawnictwo Literackie, 2015

środa, 2 września 2015

książki na które można mnie poderwać - wrzesień/październik 2015


Zaczęło się od "Dymnej", pięknej książki w przepięknej okładce, którą bardzo chciałam mieć i na którą chętnie zostałabym poderwana. Potem okazało się, że książek, na które można mnie poderwać jest całkiem sporo, więc pojawiają się tu cyklicznie, co dwa miesiące, jako zbiór najciekawszych (moim zdaniem) zapowiedzi na nadchodzące miesiące. "Dymną" już mam i czytam, a wszystkim, którzy z jakiegoś powodu chcieliby mnie poderwać na książkę, polecam wybrać którąś z tych. 



pod redakcją Moniki Kozień, Marty Miskowiec i Agaty Pankiewicz, Hawaikum. W poszukiwaniu istoty piękna 
Egzotyka kojarzy się raczej z lasami tropikalnymi, nieznanym i nieopisanym, bogactwem kolorów, zwyczajów i kultów. Ale Polska jako kraj egzotyczny? Sam pomysł dość intrygujący, bo mimo przeciągających się upałów nasz kraj nadal nie jest w strefie równikowej. A poszukiwanie istoty piękna między kiczem a tandetą to raczej porywanie się z motyką na słońce. Może "Hawaikum" to po prostu ulepszona "Wanna z kolumnadą" Springera? 

Nie zdążyłam zebrać funduszy na pierwsze dwa tomy, a Czarne wydaje trzecią część antologii polskiego reportażu. Chyba nie ma nikogo, kto by o niej [antologii] nie słyszał. 

Piękny nie zawsze jest wierny, a wierny nie zawsze jest piękny - debaty o przekładach trwają już bardzo długo i nic nie wskazuje na to, żeby ktokolwiek mógł jednoznacznie zamknąć ten temat. Zofia Zaleska rozmawia o nich z "uznanymi tłumaczami Flauberta, Nabokova, Joyce’a, Woolf, Márqueza, Coetzee’go oraz wielu innych autorów". 

Literacki debiut autorki "Szczygła" (o którym szerzej pisałam tutaj). "Tajemna historia" została ochrzczona mianem 'jednej z najważniejszych powieści końca XX wieku'. "Pełna napięcia, intelektualna opowieść o moralności, sztuce, karze i odkupieniu. Ale też o błędach młodości, oczekiwaniach wobec innych i samego siebie. Mroczna i uzależniająca niczym grecka tragedia opowieść o młodych ludziach, którzy odkrywają, jak łatwo jest zabić, a jak trudno jest żyć". Z piękną okładką, subtelnie nawiązującą do "Szczygła". 

Maciej Kaczyński, Patryk Bryliński, Facecje
O ile informacje o kolejnych książkach blogerów i youtuberów przyjmuję z bardziej ironicznymi uwagami, na "Facecje" czekam z nieukrywaną przyjemnością. Czy może być coś ładniejszego niż kłótnie w komentarzach pod zdjęciem "Trumny chłopskiej" Gierymskiego udostępnionej przez fanpage 'Galicja Twoje Magiczne Miejsce'? (Nie ma.) 

Ps. Podobno w październiku ma się ukazać także trzecia część "Mojej walki" i "Ścieżki północy" Falangana. #niepotwierdzoneinfo

#cytaty pochodzą w całości z notek wydawniczych, a okładki książek ze stron internetowych wydawnictw

środa, 5 sierpnia 2015

Weronika Murek, Uprawa roślin południowych metoda Miczurina


Debiut Weroniki Murek jest tajemniczy. Uwodzi tytułem, okładką i tytułami opowiadań. Nic nie jest tu jednoznaczne, śmierć łączy się z życiem, sen z jawą, tragizm z groteską. Proste zdania okazują się trudne w odbiorze, a lektura wymaga skupienia. Bardzo zgrabnie napisane opowiadania stają się punktem wyjścia do rozmyślań, którym trudno nadać formę (właściwie nawet te teksty nie do końca przyjmują proste, znane kształty). Wszystko jest półpłynne, lepkie i letnie. 

Kiedy przeczytałam te opowiadania pierwszy raz byłam zaintrygowana. Rzeczy, które nie mają prawa się wydarzyć, tutaj funkcjonują jako nieodłączny element wykreowanego świata. Nie chodzi o science-fiction, nie ma robotów i gadżetów przyszłości, tutaj grabarze kradną jedzenie zmarłym i oglądają grające kartki na cmentarzu, w przedszkolu tematem gazetki jest krzywica, a chorzy psychicznie zbierają ziemniaki. Wtedy po lekturze nie miałam czasu napisać nawet akapitu, a kiedy czas miałam znowu zbyt wiele rzeczy mi umknęło i bałam się o Murek pisać. Przy drugim podejściu oglądałam już znany mi świat. Dokładniej wczytywałam się w tekst, dziwiło mnie, dlaczego fragmenty, które zaznaczyłam jako zabawne, tym razem wcale mi się takie nie wydają. Być może to tylko kwestia nastroju, ale mam wrażenie, ze groteska i żarty u Murek podszyte są jakimś dziwnym rodzajem melancholii (to dokładnie to uczucie, kiedy uświadamiamy sobie, że śmiejemy się z czegoś, co tak naprawdę jest strasznie przygnębiające). (I owszem: śmiech przez łzy to dość charakterystyczna cecha groteski, ale tutaj, przez nieoczywistość, proza wydaje się być inna, odwrócona, może bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie ‘łzy przez śmiech’.)

„ - Zegarek - powiedział tamten do zawiniątka. - Nie chciałbyś czasem? Trzeba nim potrząsnąć, to wszystko.
- Żaroodporny - dodał sprzedawca.
- Skąd pan wie?
- Bo się ostał. 
Sprzedawał bowiem to, co pozostało z pożarów, a co udało mu się wygrzebać z popiołu.” 

Przeglądając ten zbiór można odnieść wrażenie, że opowiadania nie mają nic ze sobą wspólnego, zostały umieszczone tu na chybił-trafił. A podczas czytania to wrażenie się potęguje, bo okazuje się, że tytuły niewiele wspólnego mają nawet z ich treścią. W „Trzecim pochówku generała Sikorskiego z uwzględnieniem koca” nie ma Sikorskiego (ani koca), w „Siwym koniu w plamy kare” nie ma żadnego konia, w „Alergii na pióra pudrowe” ani alergii, ani piór, ani pudru. Ten brak zgodności między tytułem a fabułą sprawia wrażenie niedopracowania. Tymczasem każde z opowiadań jest starannie przemyślane i napisane. Powtarzające się zwroty, wersy, a czasem całe akapity (przy mniej uważnej lekturze trudne do wyłapania) są jak refreny - z jednej strony zdradzają drobiazgowość języka, z drugiej - są (prawie) jedynym akcentem, który wywołuje uczucie czegoś dobrze znanego, oswojonego. (Przecież w piosenkach i tak wszyscy znają tylko refreny.) Najładniej jest w „Ołówku, siekierce, kijku”. Zaczyna się od „Jakże pięknie było na wsi! Jesień była w pełni!”, następnie szybki opis krajobrazu ze złotymi liśćmi, dojrzewającymi jabłkami i przechadzającymi się kobietami. Potem, dokładnie tak samo, o zimie i nocy. „Jakże pięknie było na wsi! Noc już była w pełni!” - liczba sylab też jest jednakowa (!). Opowiadania Murek są gratką dla miłośników takich językowych zabiegów. Zmiany w utrwalonych powiedzeniach, bardzo dobry dobór słów zamieniający zwykłą rozmowę w naszpikowany groteską dialog. Murek sypie żartami jak z rękawa i świetnie się przy tym bawi. 

Jerzy Duda-Gracz, Motyw Polski - górski
W notce wydawniczej na okładce mowa jest o kasztaniarzu, kosmonaucie, Matce Boskiej dziergającej Jezusowe skarpety. „Uprawa roślin południowych…” to dużo więcej: proboszcz podskakujący, żeby ugryźć uwiązaną pod sufitem bułkę; gospodarz, który chce być sfotografowany na tle Akropolu (dużo lepiej mieć zdjęcie na tle plastikowego, wydrukowanego zdjęcia Akropolu niż na tle pola z ziemniakami, nawet jeśli jest się gospodarzem, a zdjęcie jest do artykułu o gospodarstwie, nie?); Basia, laska dyrektora, która projektuje stroje dla polskich kosmonautów. Postacie, jakie prezentuje przed nami Murek, są zabawne i prześmiewcze; wpasowują się w świat, w jakim istnieją. Osoby, które są jedynie cieniem, głosem w telefonie nie odgrywają większej roli. Odstają. Stoją z boku, przyglądają się z daleka i nie mają ochoty mieszać się w sprawy tego szalonego świata. Udają, że ich to wszystko nie obchodzi i nie dotyczy. Kiedy zmarła kobieta dzwoni do swojego narzeczonego, on mówi, żeby dała mu spokój, że przecież nic mu wcześniej nie mówiła i że on ułożył sobie nowe życie. 

„Panie gospodarzu, dopuściłam złego! Dopuściłam złego ziemniaka! Jezu, dopuściłam złego ziemniaka! Dopuściłam złego ziemniaka, panie gospodarzu! Dopuściłam złego!” 

Być może co drugie zdanie „Uprawy roślin południowych…” nie jest aforyzmem (jak sugeruje to okładka), a autorka nie jest „nadwornym kuglarzem”, ale Murek napisała bardzo dobrą książkę. Z takim samym zapałem czytałam ją za każdym z trzech razów, a przeczytanie tego zbioru trzy razy pod rząd chyba jest najlepszą oceną. Kupujcie i czytajcie (przynajmniej dwukrotnie). 


"Uprawę roślin południowych metodą Miczurina"  przeczytałam dzięki uprzejmości autorki,
139 stron, wydawnictwo Czarne, 2015

środa, 1 lipca 2015

Książki na które można mnie poderwać - lipiec/ sierpień 2015


Zaczęło się od "Dymnej", pięknej książki w przepięknej okładce, którą bardzo chciałam mieć i na którą chętnie zostałabym poderwana. Potem okazało się, że książek, na które można mnie poderwać jest całkiem sporo, więc pojawiają się tu cyklicznie, co dwa miesiące, jako zbiór najciekawszych moim zdaniem zapowiedzi na nadchodzące miesiące. "Dymną" już mam i czytam, a wszystkim, którzy z jakiegoś powodu chcieliby mnie poderwać na książkę, polecam wybrać którąś z tych. 


Aleksandra Łojek, Belfast. 99 ścian pokoju
Po "Bukareszcie" Małgorzaty Rejmer wiem, że najlepszym sposobem na poznanie człowieka jest poznanie miasta, w którym żyje. Miasto odzwierciedla społeczeństwo, jest jego odbiciem. Belfast z reportażu Aleksandry Łojek to miasto trudne i skomplikowane, podzielone na dzielnice z odrębnymi wyznaniami, zagubione i przerażone. Autorka przedstawia Belfast przez pryzmat swoich relacji z tym miastem; tutaj mieszka, tutaj ma przyjaciół i znajomych. "Belfast" z opisu przypomina więc trochę "Bukareszt", ale to zupełnie inne miejsce i inna historia. Koniecznie do przeczytania. 

Beata Chomątowska, Pałac. Biografia intymna
pod redakcją Magdaleny Budzińskiej i Moniki Sznajderman, Jako dowód i wyraz przyjaźni. Reportaże o Pałacu Kultury
21 lipca Pałac Kultury i Nauki będzie obchodził swoje 60 lecie. Z tej okazji Chomątowska pisze jego "Biografię intymną", a Czarne wydaje zbiór reportaży. Chomątowska opisuje PKiN przez historie ludzi z nim związanych i zmian, jakie zachodziły w Polsce w XX wieku. Antologia reportaży to przede wszystkim dyskusje i polemika z tym, co znaczył i co znaczy Pałac Kultury, budynek, który w naszym kraju budzi chyba największe emocje. Obydwie pozycje przeczytać warto, chociażby po to, żeby o PKiN wiedzieć trochę więcej.

Christian Jungersen, Znikasz
Jungersen - pisarz skandynawski, który - co bardzo dziwne - nie pisze kryminałów ani swojej sześciotomowej autobiografii, ale powieść psychologiczną. "Mia cieszyła się, kiedy jej mąż znów zaangażował się w ich związek, który jeszcze niedawno przechodził poważny kryzys. Jednak gdy Frederik podczas rodzinnych wakacji doznaje ataku nerwowego, okazuje się, że powodem zmian jego osobowości jest guz mózgu. Wkrótce wychodzi na jaw, że mężczyzna w tajemnicy przed rodziną dopuścił się milionowych oszustw." Nie jestem wierną fanką thrillerów psychologicznych, ale czasem lubię poczytać coś innego, a "Znikasz" zapowiada się bardzo ciekawie.

Agata Tuszyńska, Narzeczona Schulza 
Historia najbardziej znanego mieszkańca Drohobycza, Brunona Schulza, opowiedziana z perspektywy jego jedynej narzeczonej, Józefiny Szelińskiej. Tuszyńska śledzi korespondencję Szelińskiej z biografem Schulza, Jerzym Ficowskim, sprawdza nieoczywiste tropy, stara się odpowiedzieć na pytania, które wciąż nurtują ludzi zgłębiających życie i twórczość Brunona Schulza.

#cytaty pochodzą w całości z notek wydawniczych, a okładki książek ze stron internetowych wydawnictw

piątek, 19 czerwca 2015

Coraz więcej zaskoczeń: konkurs


Sprzedajemy się razem z nowymi egzemplarzami powieści Ałbeny Grabowskiej-Grzyb, wznowieniem "Coraz mniej olśnień", które przygotowało wydawnictwo Zwierciadło. O książce pisałam już bardzo dawno - na początku 2013 roku, recenzję można przeczytać na blogu (tutaj!), ale tylko na własną odpowiedzialność i z przymkniętym jednym okiem. Można oczywiście recenzji nie czytać, ale warto wiedzieć, że "Coraz mniej olśnień" jest bardzo przyzwoitą i nieco zaskakującą książką. Zaskoczyła mnie już wtedy, dwa lata temu, kiedy okazało się że mimo schematyczności opisu na okładce i niewiele mówiącemu żółtemu zdjęciu (sic!), przełamuje pewne konwencje i ma w sobie świeżość i oryginalność. Podobała mi się na tyle, że polecam ją, kiedy ktoś prosi mnie ej, Asia, masz jakieś fajne książki do pożyczenia? I z tego co wiem: pożyczający są zachwyceni. 

Na tylnej okładce nowego wydania (z okładką która również niczego nie mówi) są nasze pochlebstwa, a nigdy nie kłamiemy jeśli chodzi o książki, więc warto "Coraz mniej olśnień" przeczytać. (Tym bardziej że zbliżają się wakacje, a Grabowska pisze tak, że książka idealnie nadaje się na letni wyjazd). Żeby ułatwić jej przeczytanie, mam dla Was jeden egzemplarz powieści, a wszystko, co musicie zrobić, to napisać tytuł i autora wiersza, który lubicie. W powieści Grabowskiej poezji jest całe mnóstwo, jeden z wierszy cytowałam nawet na początku recenzji. Wasz wybór będzie subiektywny, a ja nie narzucam żadnego tematu czy gatunku, mam tylko nadzieję, że mnie zaskoczy, w końcu nie bez przyczyny w tytule stoi 'coraz więcej zaskoczeń'.
Odpowiedzi (czyli wybrane wiersze) wpisujcie w komentarzach pod tym postem (i tylko tutaj). Oprócz tytułu proszę też o adres mailowy, a w przypadku anonimowych użytkowników imię i nazwisko albo nick. 
Konkurs potrwa od dzisiaj (19 czerwca) do przyszłej niedzieli (28 czerwca). Zwycięzcę wylosuję w poniedziałek po zakończeniu. 

PS. Jeśli ktoś ma talent i wiersz potrafi napisać sam, zapraszam, znajdę więcej książek do rozdania. 


Krótki regulamin:
1. Organizatorem konkursu jest Klub Recenzenta Książki.
2. Adres wysyłki musi znajdować się na terenie Polski.
3. Każdy uczestnik może pozostawić jedno zgłoszenie, ale jeśli nie moglibyście zdecydować się na jeden wiersz - może być więcej, przyjmiemy to na klatę.
4. Wszystkie wiersze zostaną przez nas przeczytane, więc tytuł i autor muszą być prawdziwi, zmyślenia wyjdą na jaw.
5. To, na ile wiersz nam się spodoba, nie będzie brane pod uwagę podczas losowania zwycięzcy.
6. Rozwiązanie konkursu znajdzie się na facebooku KRK i prawdopodobnie tutaj, na blogu, a zwycięzca zostanie powiadomiony mailowo.

Powodzenia i wielu zaskoczeń!

wtorek, 16 czerwca 2015

Jak skutecznie i bezboleśnie popełnić samobójstwo?

Jakby to było...

Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się jakby to było skończyć już z tym wszystkim? Zapomnieć o problemach, kompleksach? Czy znalazłeś się kiedyś w kropce, w miejscu gdzie bardziej skupiałeś się na śmierci niż na życiu? 



Każdy z Nas ma gorsze momenty. Każdy z Nas ma prawo do chwili słabości. Jesteśmy przecież tylko ludźmi. Co jednak gdy nadchodzi taki moment w którym decydujemy się na ostateczność? 
Kochany czytelniku, samobójstwo nie jest wyczynem bohaterstwa, nie jest też jakimś podniosłym aktem, samobójstwo to ucieczka. 
Samobójstwa często są następstwem depresji, choroby która jeszcze niedawno była bagatelizowana
a obecnie stała się globalnym problemem. Problemem z którym można walczyć, o którym trzeba rozmawiać z bliskimi, a co najważniejsze z którym należy iść do lekarza. 
W Polsce każdego dnia zabija się 16 osób. Każdego jakaś rodzina ponosi stratę, każdego dnia matka traci dziecko, żona męża lub brat siostrę. Zastanów się co robisz by sobie pomóc? Czy przypadkiem nie idziesz na łatwiznę? Nie oceniam Cię, proszę żebyś sam to zrobił. Każdy efekt który widzisz
w swoim życiu jest rezultatem, czasem wystarczy przełożyć jedną cegiełkę aby Twoje życie nabrało nowego sensu. 


Chciałabym Ci coś przekazać. Kiedyś podczas doła usłyszałam: Nie możesz się poddać, musisz walczyć, musisz walczyć o siebie. Nie pozwól by to się złamało. Ty też nie daj się złamać.
Na świecie jest 7 miliardów ludzi i każdy jest wyjątkowy. Jeśli jeszcze mi nie wierzysz to pomyśl. Każdy z Nas jest niepowtarzalny, jesteśmy mieszanką cech charakterów, mamy różne maniery, pieprzyki, blizny czy znamiona. Jesteś cudowny. Jesteś niepowtarzalny. Co świat bez Ciebie zrobił? Co my bez Ciebie zrobimy? Co jeśli dasz sobie szansę? 
Jeśli znalazłeś mnie myśląc żeby z sobą skończyć. Przystań proszę na chwilę, zaufaj komuś, opowiedz swoją historię. Jeśli nie czujesz się pewnie, zadzwoń pod któryś z tych numerów. 
Po drugiej stronie czeka człowiek który chcę Cię wysłuchać. 

116 123– Telefon zaufania dla osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym
22 425 98 48 – Telefoniczna pierwsza pomoc psychologiczna
116 111 – Telefon zaufania dla dzieci i młodzieży
801 120 002 – Ogólnopolski telefon dla ofiar przemocy w rodzinie „Niebieska Linia”
800 112 800 – „Telefon Nadziei” dla kobiet w ciąży i matek w trudnej sytuacji życiowej



sobota, 13 czerwca 2015

Marta Dymek, Jadłonomia

Jakiś czas temu, prawdopodobnie podczas picia kawy i rozmowy z Asią narodziła się myśl, żebym podzieliła  się z Wami swoimi przemyśleniami na temat książek. Mój wywód należy zacząć od dwóch faktów: po pierwsze nie jestem doświadczonym pisarzem, a po drugie wypełniam pewnego rodzaju niszę, dlatego się tu znalazłam.

Jeśli chodzi o książki to pochłaniam wszystko w tempie godnym Usaina Bolta, nie należę do książkowych niejadków i wybrzydzaczy, po prostu muszę czytać. Taki freak odkąd wzięłam do ręki pierwszą lekturę. Czasem wstyd się do tego przyznać, bo podczas książkowej suszy przerobiłam wiele pozycji o które sama bym siebie nie podejrzewała. Gdy jednak mam dostęp do różnej literatury wybieram fantastykę, dynamiczną akcję lub książki kulinarne. To ostatnie związane jest z tym, że gotuję prawie tak samo nałogowo jak czytam. Śmieszna sprawa, kiedy garnki, łyżki i tony jedzenia są jednocześnie antydepresantem jak i sposobem na wyrażenie euforii.


Dobrze więc do rzeczy:
Stali bywalcy bloga na pewno kojarzą cykl na który można poderwać Asię. Mnie też można tak poderwać i udało się to mojemu chłopakowi. Podczas którejś z kolei wizyty w Empiku Wojt zauważył że dostaje ślinotoku na widok książki Jadłonomii, której bloga śledzę od dłuższego czasu. Chwilę później źródło ochów i achów znalazło się w mojej kuchni. Jako cel postawiłam sobie przetestowanie przynajmniej dwudziestu przepisów których do tej pory nie robiłam. Jak wcześniej wspomniałam jem i gotuje dość dużo i raczej bezmięsnie, choć nie nazwałabym siebie wegetarianką.

Do testowania zabrałam się z entuzjazmem, wstałam wcześnie i postanowiłam, że dziś jest wielki dzień. Problem zaczął się po wypiciu kawy i był dość prozaiczny. Po co gotować górę jedzenia, skoro przez cały następny tydzień jestem sama w domu? Ratunkiem okazała się babcia. Po telefonie pełnym obiecanek cacanek babcia przybyła na kawę i obiad. Przed kawą obiad już powoli kończył się gotować, rozsiewając woń orientalnych przypraw. A! Zapomniałam wspomnieć, kuchnia poleca Aloo Goobi czyli curry z kalafiora.
Cóż mogę rzec, babcia zjadła i poprosiła o dokładkę. Ja rozpłynęłam się w sosie i ocknęłam się dopiero przy szwedzkim cieście rabarbarowym (swoją drogą też polecam klik).


Następnymi testerami zostali Asia, Pachuta i Wojt. Zupę krem z buraka z mlekiem kokosowym pomimo sceptyzmu mojego lubego będę wspominać jako piękną (ze względu na kolor) i cudownie kremową. Później było curry z kalafiora i ciasto rabarbarowe (chyba pierwszy raz w życiu upiekłam pięć takich samych ciast w przeciągu tygodnia).

Kiedy przyjechali moi rodzice postanowiłam poszaleć, zrobiłam trzy smarowidła do kanapek. Smalec z fasoli, pastę z pieczonego czosnku i pastę z zielonego groszku. Tutaj czas przyznać się do błędu, tak to jest jak się trzyma dwie sroki za ogon, nie dogotowałam groszku. Po czasie jednak mogę stwierdzić, że nikomu to nie przeszkadzało, bo wszystko zniknęło ze stołu. Nie byłabym jednak sobą gdybym nie powiedziała więcej o smalcu. Zawsze to słowo mnie obrzydzało, nie byłam w stanie przemóc się żeby spróbować, więc moje wyprawy na jarmark zawsze kończyłam jedząc chleb ze smalcem i ogórkiem kiszonym bez smalcu (czasem też bez ogórka, albo bez chleba, możecie wybrać jedno z tych dwóch). Ku mojemu zaskoczeniu smalec z fasoli stał się potrawą która zmieniła moje życie. Aksamitna konsystencja fasoli z wyczuwalnymi kawałkami cebuli i jabłka/śliwki, do tego ogórek i jestem w niebie.


Mogłabym pisać tak jeszcze bardzo długo, ale nie jesteście tutaj by czytać o ekstazach mojego podniebienia. Udało mi się przetestować dwadzieścia przepisów. Czy wszystkie były godne polecenia? Nie.
Ale nie dlatego, że były złe czy niedobre, po prostu nie wszystkie mi pasowały. Dwadzieścia przepisów to nie cała książka, przede mną jeszcze długa droga w towarzystwie tego pięknie wydanego egzemplarza. A co do samej autorki: Marta Dymek jest inspiracją dla wielu początkujących wegetarian/wegan. Ja zawsze traktowałam jej bloga jako koło ratunkowe kiedy mój mózg się przegrzewał (to ten moment w którym masz ochotę coś zjeść ale nie wiesz co). Tak też poznałam potrawy które na stałe zagościły w moim jadłospisie. (zobacz: czekoladowy budyń jaglany, canneloni dyniowe, czipsyz jarmużu).

Jeśli miałabym to wszystko podsumować, sama książka jest zbiorem wszelkich cudowności, nie tylko dla tych którzy nie jedzą mięsa, również dla osób otwartych na ciekawe połączenia smaków, czy odkrycie dobrze znanych warzyw w innym wydaniu.

PS. Jeśli będę grzeczna, to może mnie jeszcze tu spotkacie, opowiadającą o magicznych krainach albo o wyjątkowym jedzeniu. Bo o czym jak o czym ale o jedzeniu mogę mówić wiele.

288 stron, Wydawnictwo Dwie Siostry, 2015

środa, 10 czerwca 2015

Erin Kelly, Broadchurch


"Broadchurch" zaczęłam oglądać oczywiście tylko i wyłącznie dlatego, że Ólafur Arnalds robił muzykę. Szybko okazało się, że serial ma nie tylko świetną ścieżkę dźwiękową, ale cała reszta również mocno daje radę. Przepiękne, sielskie krajobrazy, powolna akcja, skupienie się na emocjach zamiast na - typowym dla kryminałów -  jak najszybszym rozwiązaniu sprawy, fantastyczny akcent Tennanta, naprawdę zaskakujące zakończenie i równie dobry drugi sezon. Wszystko to sprawia, że "Broadchurch" jest wyjątkowy i zupełnie nie dziwi wielkość publiczności, jaką zgromadził przed telewizorami. Książce Erin Kelly jednak wszystkiego tego brakuje. 

Miasteczkiem Broadchurch wstrząsa niespodziewana śmierć jedenastoletniego Danny’ego Latimera. Policja stwierdza, że chłopak został zamordowany i rozpoczyna poszukiwania zabójcy, który z pewnością jest jednym z mieszkańców Broadchurch. Uczuciowa sierżant Ellie Miller i opryskliwy, nieufny komisarz Alec Hardy podejrzewają wszystkich mieszkańców, którzy na tę noc nie mają zagwarantowanego alibi, ale każdy dzień - zamiast zbliżać ich do zakończenia śledztwa - podsuwa nowe tropy i weryfikuje ich teorie. Nie zobaczymy tu nowoczesnej technologii i badania próbek pobranych w miejsca zbrodni w sterylnych laboratoriach. Policjanci w Broadchurchu borykają się z całkiem przyziemnymi problemami - brakiem pieniędzy, kłopotami zdrowotnymi, nieufnością mieszkańców i próbami zatajenia niewygodnych faktów. Odnalezienie mordercy nie jest zadaniem na czterdzieści minut, nie trwa przez jeden odcinek i nie wystarczą do tego zaawansowane programy i dwa przesłuchania. 

Nie spodziewałam się, że lektura powieści zagwarantuje mi takie same emocje jak oglądanie serialu. Znałam zakończenie i kolejność wydarzeń. Czytając, odtwarzałam w głowie poszczególne sceny, bohaterowie mówili głosem aktorów i mieli ich twarze. Moja uwaga skupiła się na warstwie językowej. Niezwykle pozytywne opinie dotyczące stylu Kelly i tego, jak świetnie oddała charakter serialu (a nawet że książka jest od niego lepsza) niestety są tylko frazesem na okładce i niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Piękne krajobrazy i malownicze widoki znikają gdzieś między banalnymi porównaniami a brakiem opisów. Bardzo prosty język nijak ma się do tajemniczości, jaką te zdjęcia wprowadzają do serialu. Czasem wiatr zaplata bohaterce włosy w dredy, a czasem ktoś porównuje coś do detrytusu. Zdarza się, że postacie wypowiadają się jak nastolatkowie, łatwym językiem, który aż razi w ich ustach. Kelly unika mocnych słów, narracji brakuje ostrzejszego tonu. Owszem, fabuła skupia się na morderstwie jedenastoletniego chłopca, ale, na boga, nie jest to książka dla dzieci. Dlaczego zamiast uprawiać seks dwójka dorosłych ludzi „na swój sposób zasiedziała się do późna”? Przez to że warstwa językowa jest tak uboga, akcja biegnie dużo szybciej niż w serialu. Znika urok powolnego odkrywania kolejnych kart, przedłużającego się milczenia, akcentu Hardyego, który nadaje wszystkim jego wypowiedziom charakterystycznej ostrości. Nie widać grymasów twarzy, bezsilności i zrezygnowania, rozrywającego serce cierpienia, tych chwil tuż przed rozpłakaniem się, kiedy oczy są pełne łez. Pozostaje to, co łatwo oddać słowem - dialogi, czynności, bójki, krzyki, załamywanie rąk i wydawanie rozkazów. 

kadr z "Broadchurch", reż. Chris Chibnall
Kelly pogłębiła trochę psychologizację postaci, ale myśli bohaterów stanowią dość trudny element do pokazania w filmie, więc nie dodawałabym tego do jej zasług. Poza tym głębszy wymiar zyskuje tylko kilka postaci: Beth (matka Danny’ego), Ellie i Hardy. Komisarz, w filmie mało sympatyczny i skryty, tutaj nagle traci swoją tajemniczość - dostajemy czysty zapis jego myśli, rozterek i problemów. Dobrze chociaż, że myśli bohaterów nie są sztampowe, wymykają się schematom (chociaż czasem robią to aż do przesady), czasem ocierają się o tandetę i kicz, co jest ciekawą przeciwwagą dla poruszanego trudnego, poważnego tematu, ale obawiam się, że to przypadek i nie takie było zamierzenie. 

Książka Erin Kelly nie jest zła, bo bazuje na bardzo dobrej historii. Warsztat pisarski autorki strasznie mnie zawiódł, ale nie można powiedzieć, że nie da się tego czytać. Czyta się nieźle - to kryminał ze świetnie skonstruowaną fabułą i bohaterami. Sukces powieści jest jednak tylko odcinaniem kuponów od popularności serialu, więc jeżeli ktoś ma wybór między książką a serialem: zdecydowanie polecam "Broadchurch" obejrzeć. 


*"Broadchurch" przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego
429 stron, Wydawnictwo Literackie, 2015

wtorek, 2 czerwca 2015

Dlaczego nie czytasz lektur?


Gdybyście mieli stworzyć listę najgorszych rzeczy w szkole, co umieścilibyście jako pierwsze? (Jeżeli już nie jesteście uczniami, to wyobraźcie sobie, że znowu nimi jesteście, chociaż nie czarujmy się, nikt w swoich wyobrażeniach jakoś specjalnie nie chce wracać do szkoły). Prawdopodobnie na samym szczycie, obok wstawania cztery razy w tygodniu na zerówkę i wuefu na pierwszych godzinach, znalazłyby się sprawdziany z lektur. Może dlatego że nikt nie lubi sprawdzianów, a może dlatego że te sprawdziany nie są układane dla normalnych ludzi.

Bohaterowie, którzy w książce istnieli przez trzy zdania, kolor włosów i oczu, kto to powiedział i inne szczegóły, na które nikt nie zwraca uwagi - to pytania, które dowiodą, że nie przeczytałeś lektury, nawet jeśli ją przeczytałeś. Wiedzę świetnie sprawdzają także szczegółowe plany wydarzeń z powieści, których akcja nie jest linearna. W innych szkołach działa to w odwrotną stronę: brak jakichkolwiek klasówek, pobieżne omawianie lektur, praca w grupach. Znalezienie złotego środka nigdy nie było łatwe, ale w tym przypadku wydaje się być niemożliwe. Przyczyna nieczytania lektur nie leży tylko w lenistwie i nieczytaniu ‘dla zasady’, a omijanie szkolnej biblioteki jest coraz prostsze. (Omijanie biblioteki oczywiście nie obowiązuje jeśli w bibliotece jest darmowe wifi albo strony z opracowaniami nie są zablokowane).

Dlaczego nie czytasz lektur? Odpowiedzi jest wiele, ale często po prostu nie ma na to czasu. Jeśli nie jest się na profilu humanistycznym, to brakuje doby nie tylko na czytanie lektur, ale także na wyrobienie się z obowiązującym materiałem. A jeśli ma się rozszerzony polski to tempo przerabiania lektur jest takie, że bez kursu szybkiego czytania przeczytanie wszystkich książek jest niemożliwe. Nie ma też po co. Pytała mnie ostatnio, więc teraz już nie zapyta, jak będzie sprawdzian to zawsze można ściągnąć, a jak będzie trudny to przeczytanie lektury właściwie niczego nie zmieni. Przeczytanie streszczenia szczegółowego nie różni się za bardzo od przeczytania lektury, a przynajmniej nie trzeba się męczyć z dwustronicowymi opisami przyrody i nudnymi dialogami. Właściwie streszczenie krótkie też się nada, żeby tylko wiedzieć mniej więcej, o co chodzi. A czasami nie trzeba nawet czytać streszczeń (sic!). Do matury potrzebne są motywy, a pytania z ustnego są w internecie.

Nieczytanie książek zaczyna się od nieczytania szkolnych lektur. Nie ma się co dziwić, że młodzi ludzie nie czytają, skoro jeszcze w podstawówce muszą przeczytać śmiertelnie nudne „Wspomnienia niebieskiego mundurka” albo „W pustyni i w puszczy”, które - oprócz przeraźliwie długich opisów wszystkiego - jest bardzo ciekawą powieścią. Zaraz potem „Stara baśń” Kraszewskiego, „Krzyżacy” (do tej pory się nie lubię z Sienkiewiczem), wszystkie części „Dziadów” przez które nie przebrnęłam, „Kordian” (i podróże na chmurze), „Wesele” (najlepszy przykład że przeczytanie lektury zupełnie nic nie daje, chyba nikt tego nigdy nie przeczytał), „Nad Niemnem”, „Cierpienia młodego Wertera”. Jeżeli ktoś porwie się na czytanie dramatów romantycznych to przestanie się zastanawiać, dlaczego wszyscy wtedy chcieli się pozabijać.
Takie książki są w programie, a program trzeba zrealizować. Aż przykro to stwierdzić, ale scena z „Ferdydurke” w której Bladaczka przekonuje, że „Słowacki wielkim poetą był” do złudzenia przypomina rzeczywistość, w szkole brakuje tylko akcentów humorystycznych.


Mówi się, że lektury czyta się dla samego siebie, a nie dla nauczycieli i ocen. To oczywiste, wiadomo, ile korzyści niesie ze sobą czytanie, ale nikt nie lubi czytać nudnych rzeczy, z których nic nie można zrozumieć. A jeśli do tego wszyscy mówią o matko jakie to nudne, beznadziejne i w ogóle i zupełnie nie można przez to przebrnąć, usnęłam jak czytałam to zapał do przeczytania czegokolwiek wyparowuje zaraz po tym jak powstanie. Nikt natomiast nie wspomina, że owszem, może czasami przynudza, ale tym ludzie zachwycali się ileś-tam lat temu, to było ‘bestsellerem’ i gdyby wtedy istniały empiki to byłoby na półeczkach najlepiej sprzedających się książek. Nie musi ci się spodobać, nie musisz przeczytać do końca ani wiedzieć, że Sonia Marmieładowa była blondynką. Nikt też nie mówi, jak pięknie niektóre te książki są napisane. Prus w „Lalce” przepięknie hejtuje, Schulz robi takie porównania, że można się go czytać w kółko i w kółko, „Zbrodnia i kara” jest po prostu super, a „Tango” można poczytać tak sobie, dla przyjemności. Najgorsze podczas ich czytania jest to, że ktoś potem będzie odpytywał ze wszystkich szczegółów, więc lepiej wziąć porządne streszczenie i skupić się na faktach niż czytać książkę, przy której tyle rzeczy może rozproszyć uwagę i dużo bardziej prawdopodobne jest to, że zapamięta się, że Rzecki pod pachą niósł poduszkę pneumatyczną albo bigos*, niż to w jakim hotelu mieszkał Wokulski w Paryżu.

Nie próbuję usprawiedliwiać innych ani siebie. Wiem też, że jeszcze dużo czasu upłynie zanim sposób omawiania lektur w szkole ulegnie zmianie, ale nie znam ani jednej osoby, która przeczytała wszystkie (albo prawie wszystkie) lektury, a przecież znam ludzi obytych i zdolnych. Jeśli takie jest promowanie czytelnictwa, to szkoło, robisz to źle.


*mowa o scenie, w której Rzecki przynosi do teatru album dla Rossiego (tom I, rozdział 18)

środa, 27 maja 2015

Lucjan i Maciej, Make Life Harder


Książki zwykle dzieli się ze względu na gatunek, niektórzy mówią, że jeżeli w ogóle wprowadzać jakiś podział to tylko na dobre i złe (kontrowersyjność tego podziału pozwala na jego stosowanie jedynie przy ustawianiu książek w domowej biblioteczce), ale dla mnie jedyną słuszną kwalifikacją jest podział na: 1) książki typu ‘polska komedia romantyczna’ (generalnie nie warto); 2) książki, które poleca Michał Nogaś; 3) książki noblistów; 4) książki z suspensem i jakąś tajemnicą do rozwiązania (Dan Brown i inni pisarze skandynawscy); 5) książki, których nie powinno czytać się w miejscu publicznym. W rozwinięciu punktu piątego są dwa powody - dlatego że wstyd albo dlatego że ludzie dziwnie patrzą na osoby płaczące ze śmiechu podczas czytania. „Make Life Harder” zdecydowanie zalicza się do piątej kategorii.

„Ostatnia niedziela marca to czas, kiedy wszyscy przesuwamy wskazówki zegara do przodu z trzeciej na czwartą i tym samym podróżujemy w czasie. Oczywiście są Polacy, którzy w czasie podróżują regularnie. To Grzegorz Skawiński, którego zdradza nie tylko opływowy kształt czaszki sugerujący częste przemieszczanie się w tunelach czasoprzestrzennych, ale również okulary z 3080r.”

Lucjan i Maciej to jedyni ludzie, którzy się nie sprzedali i nawet w ddtvn występują w maskach. (Albo po prostu nikomu się do wydania książki nie przyznali i teraz im głupio.) W „Make Life Harder” obnażają wszystkie aspekty życia w Polsce, obgadują wszystko, co można obgadać i komentują wszystko, co można skomentować. Odsłaniają hipokryzję, wyśmiewają ‘cebulactwo’, spoglądają na Polskę odbitą w krzywym zwierciadle, które wyolbrzymia wady. Tworzą karykaturę typowego Polaka - bardzo groteskową, ale mimo wszystko niezwykle trafną. Potrafią spojrzeć na polską rzeczywistość z przymrużeniem oka, ocenić typowe przywary, wykpić tradycje, zwyczaje, poglądy. Nie ma święta, grupy społecznej czy instytucji, której się „nie dostaje”. Obrywa typowy Janusz i Wieśka, służba zdrowia, studenci, Wielkanoc, Halloween, Sylwester i zmiana czasu. Na szczęście Lucjan i Maciej nie pozostawiają Polaków osamotnionych i zagubionych, oferując im wiele przykładów i porad na temat tego, jak zachować się w kinie, jak chodzić do teatru, jak pić alkohol i jak być szczęśliwym.

„Make Life Harder” nie miało być i nie jest literaturą wysoką i patetyczną. Przekleństwa w co drugim zdaniu, suche żarty i komentarze dotyczące znanych osób nadają całości specyficznego smaczku, charakterystycznego dla tej części internetu, gdzie można znaleźć Polską Szkołę Dizajnu, Faszyn from Raszyn i Przeciętne cele w życiu


„Make Life Harder” czyta się szybko, to książka na wieczór lub dwa. Tak naprawdę im dłużej się ją czyta, tym mniej śmieszna się staje. O ile pierwsze rozdziały lepiej przeczytać samotnie w domu, żeby nie narazić się na nieprzyjemne spojrzenia innych uczestników komunikacji miejskiej, tak dalsze rozdziały smakują trochę jak kilkukrotnie odgrzewany kotlet. Podział książki jest dosyć prosty - rozdziały to miesiące, wszystko jest ułożone i (wydawać by się mogło) przemyślane. Kilka części zostało jednak wrzucone na zasadzie 'nigdzie nie pasuje, więc może być wszędzie'. Niektóre elementy codziennego życia zostały opisane szczegółowo, opatrzone trafną ripostą, dopracowane do ostatniego szczegółu. Inne zostały napisane na odwal się, autorzy niby odnoszą się do poruszanego tematu, ale ich przemyślenia grzęzną gdzieś w meandrach rozpatrywanego problemu. Trącają je z daleka kijem, wykręcają się i unikają odpowiedzi. Owszem, jest to ciekawy zabieg, przywodzący na myśl odpowiedzi polityków na niewygodne pytania, ale śmieszy raz, drugi, trzeci i w końcu zaczyna przeszkadzać. I tak samo dzieje się niestety z większością żartów: ich przewidywalność ujmuje im świeżości i oryginalności. W ostatnich rozdziałach zamiast śmieszyć, nudzą i irytują, a chyba nie takie było zamierzenie twórców. Niestety nie lajkuję MLH na facebooku i nie jestem w stanie powiedzieć, czy moje spostrzeżenia są słuszne, ale podczas czytania niektórych części miałam wrażenie że były one publikowane jako posty i wrzucone do książki jako kopiuj-wklej (sformułowanie ‘dzisiaj jest’ narzuca czas teraźniejszy a nie bliżej nieokreślony, który obowiązuje w pozostałej części książki). 

„każdy, kto kiedyś był chory, wie, że takim najbardziej przykrym punktem chorowania jest wizyta u lekarza. Ktoś inny powie, że w chorobie gorsza jest śmierć, ale widocznie nigdy nie próbował zarejestrować się w przychodni rejonowej do dermatologa” 

Lucjan i Maciej tworzą pastisz Polski i Polaków. „Make Life Harder” nie zmienia życia ani nie otwiera oczu na jakieś kwestie, wszystko to dobrze znamy z mediów, rozmów ze znajomymi, obserwacji rzeczywistości, ale podczas czytania można się pośmiać z Darka i Marioli i trochę z samego siebie. Niektóre fragmenty powinny być lekturą obowiązkową dla wszystkich, żeby nabrać dystansu do życia, którego nieustannie i wciąż nam brakuje. 

 350 stron, Prószyński i S-ska, 2015

czwartek, 26 lutego 2015

książki na które można mnie poderwać - marzec/ kwiecień 2015


Po tym, jak biografia Dymnej znalazła się we wszystkich księgarniach, za każdym razem, kiedy ją widziałam, wywoływała u mnie wielki smutek, bo zawartość mojego portfela nigdy nie pozwalała mi jej kupić. Kiedy kolejny raz żaliłam się, że znowu widziałam "Dymną" i znowu nie było mnie na nią stać, Kaśka pocieszyła mnie, że może ktoś mi ją sprezentuje. Odparłam: "Mógłby mnie ktoś poderwać na "Dymną". Chętnie bym się dała poderwać" (nawiązując do naszej wcześniejszej rozmowy o facetach)Okazało się, że 'książek, na które można mnie poderwać' jest więcej, bo co miesiąc wychodzi kilka ciekawych tytułów. Kaśkę zawsze można poderwać na "Beksińskich", mnie w tym miesiącu na jedną z tych.
(edit: "Beksińscy" już nieaktualni, na "Beksińskich" sama ją poderwałam)



Moja miłość do wszelkich reportaży rozkwita i mam wrażenie, że niedługo będę czytać tylko ten gatunek (oprócz kolejnych części autobiografii Kanusgarda). Książka Hesslera to opowieści o Chinach i Ameryce i ich wzajemnych relacjach. Podróż po Wschodzie i Zachodzie bardziej jako zbiór zasłyszanych ludzkich historii niż relacji z wyprawy, a poza tym lekko filozoficzne rozważania o samotności człowieka w obcym świecie.

Eseje o obliczu Polski ostatnich czterdziestu lat, czyli o brudzie, niespójności, peerelowskiej brzydocie i współczesnym "upiększaniu" krajobrazu. "„Zakochaj się w designie” – zachęcają ekrany w warszawskich tramwajach. Starannie zaprojektowane wnętrza dyscyplinują gości skuteczniej niż ochrona przy wejściu. Ktoś kiedyś mówił, że design miał zmieniać świat na lepsze?". Przeglądam właśnie "Wannę z kolumnadą" Springera i coś mi mówi, że Wicha będzie świetnym uzupełnieniem. Poza tym ma przepiękną okładkę, prawda? 

Moje pierwsze spotkanie z Bukowskim było bardzo emocjonujące i chociaż bardzo wątpię, czy Bukowski-listonosz zaszokuje mnie bardziej niż Bukowski-erotoman-i-pijak (sic!), to chętnie z nim pozaglądam do domów obcych ludzi. "Bukowski, choć szczerze nienawidził swej pracy, trzymał się jej jednak przez kilka lat. Ta mieszanka fascynacji i niechęci musiała przynieść książkę pełną pasji, chwilami przypominającą reportaż. Listonosza czyta się niczym powieść sensacyjną, element niepewności tkwi tu niemal za każdymi drzwiami, do których puka bohater, przyjmowany euforycznie lub wrogo, nagabywany lub odpędzany".

Książka pod tym bardzo tajemniczym tytułem okazuje się być opowieścią o poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca dla siebie na świecie. Niby rozwałkowany temat - wzdłuż i wszerz - ale mimo to nadal aktualny, pokolenie kosmopolitów mieszkające wszędzie i w efekcie nie znające swojego miejsca, próby zrozumienia drugiego człowieka i samego siebie; tak naprawdę historia w której nie ma granic wiekowych i etnicznych. "Dostrzega obcość jako warunek bliskości, a osamotnienie jako sposób na życie."

Znów podróż na wschód. Tym razem bardziej o podróżowaniu niż ludziach. Samotna wędrówka bez planu, autostopem, sen pod gołym niebem, obcy ludzie i możliwość odkrycia tego, czego nie można zobaczyć, oglądając z przewodnikiem wielkie miasta. "Opowieść o podróżowaniu jako takim: o jego filozofii i sensie, a także piętnie, jakie odciska na świadomości wędrowca". Jestem niespełnionym podróżnikiem, lgnę do takich historii (a potem jeszcze bardziej jestem niespełnionym podróżnikiem i planuję, jak zwiedzić cały świat). 

Dlaczego? O tym pisałam tutaj.

#cytaty pochodzą w całości z notek wydawniczych, a okładki książek ze stron internetowych wydawnictw

poniedziałek, 16 lutego 2015

nadstaw drugi policzek, Bukareszcie


Oglądam Bukareszt. Nie stać mnie na podróż, więc wsiadam w żółtego ludzika na wirtualnej mapie. Spaceruję po mieście, wybieram małe uliczki, podglądam jednorodzinne domy z ogródkami i zaniedbane bloki z wielkiej płyty. Patrzę na obsypany tynk i na fasadę Domu Ludu. Razem z falą samochodów płynę przez bulwar Zjednoczenia, "udający nowojorską aleję" bulwar Brătianu, z przechodniami wędruję niespiesznie Bukaresztem biednym i zniszczonym, z betonowymi podwórkami, na których stoją niechciane, zepsute meble. I czuję, jakbym oglądała go oczami Magłorzaty Rejmer. Czuję, jak biegnie za mną chmara bezpańskich psów w nocy, jak podróżuję taksówką, jak poznaję ludzi, którzy spędzili tu całe życie. Mam w głowie komunistyczną historię z Ceauşescu, pamiętam o bezimiennych ludziach, którzy zginęli przy budowie pomnika rumuńskiego dyktatora, sześćdziesięciopięciotysięcznej powierzchni Pałacu Parlamentu. Pamiętam o więźniach politycznych, bitych do krwi i na śmierć w Piteşti, o pogromie rumuńskich Żydów w Jassach. Pamiętam o kobietach, które wykrwawiając się w szpitalu, nie podawały nazwisk ludzi, którzy pomogli im przeprowadzić aborcję. Komunistyczny Bukareszt się dusi, nie da się żyć w tym mieście. Cicha wegetacja, myśl wybiegająca najdalej do następnego dnia, zastanawiająca się nie nad tym, jak obalić władzę, ale jak zdobyć jedzenie i nie zamarznąć w zimnym mieszkaniu, którego władza nie pozwoliła grzać. Myślę o tym, kiedy Rumuni (jeśli w ogóle) zapomną o komunizmie. Czy można normalnie żyć z takim balastem historycznego doświadczenia? 

Ilu dzieciom matki w złości wykrzyknęły, że wcale ich nie chciały, że są na tym świecie przez przypadek, z powodu dekretu Ceauşescu? Ilu ludzi straciło cały dobytek i musiało przenieść się do ciasnych klitek na obrzeżach miasta, bo dyktator potrzebował miejsca pod budowę Domu Ludu? Ilu ludziom zakatowali bliskich? Tak duże liczby są abstrakcją, szybko zamieniają się w zera na karce papieru. 

A gdyby teraz wprowadzono komunizm? Naszpikowani propagandą, wypełnieni słodkimi słowami, rzucilibyśmy kamieniem? Komu uwierzylibyśmy bardziej, skoro teraz bardziej wierzymy temu, co wisi w internecie niż prawdziwym ludziom? Ślepi i głusi, wzięlibyśmy pałki w dłoń i jako obrońcy władzy ruszylibyśmy na ulice. Podglądalibyśmy sąsiadów, pisali donosy, zazdrościli, oskarżali, prychali z dumy; to wszystko siedzi gdzieś w środku naszej mentalności, pozostałość z poprzedniego systemu niełatwo wyplenić. A przecież tak często słychać, że "kiedyś było lepiej, inaczej, łatwiej". Historia tak bardzo lubi się powtarzać, a my nie potrafimy uczyć się na swoich błędach.

Jeśli są książki, których recenzji się nie pisze, to "Bukareszt" jest jedną z nich. 
_________________________________________________________________________________

W Piteşti cierpienie odkleja się od ciała i od człowieczeństwa. Umierający ludzie wyją jak umierające zwierzęta. Ściany katowni są wytłumione, strażnicy ogłuchli od krzyków. Więźniów bije się tak, aż przestają widzieć i słyszeć. Zostają po nich plamy z moczu i krwi, ukruszone zęby, kępki włosów, krwista plwocina. W kałuży zostaje trochę człowieka. To, co się wywleka, ten przelewający się kształt, to też trochę człowieka

Nicolae i Elena wracają helikopterem z podróży zagranicznej
– Ach, jakie mamy piękne rzeki – zachwyca się Elena.
– To nie rzeki, to drogi – odpowiada Nicolae.

Pilot odwraca się:

– To nie drogi, to ludzie w kolejkach.

Prababcia nie zdążyła się z nim pożegnać, jego córka, a moja babcia, też nie. Dlatego za każdym razem, gdy babcia żegna się ze mną albo z moją mamą, przyciska nasze głowy do piersi i całuje, jakby miała nas więcej nie zobaczyć. Wtedy wydawało mi się, że jest w tym jakaś teatralność. Teraz widzę, że jest w tym tylko cierpienie.

Można cierpieć na wiele sposobów, ból ciała jest tylko jednym z nich. W więzieniu pytają, kim była twoja matka. Była dobrą, pracowitą kobietą, włosy splatała w warkocz i troszczyła się o mnie. Strażnicy walą metalową pałką, dopóki więzień nie powie: gwałciłem swoją matkę. Gwałciła mnie moja matka. Była kurwą, rżnął ją pies. Nie mam matki.

W nowej Rumunii prawda jest towarem deficytowym i sprzedawanym pokątnie, nie ma na nią dużego popytu. 


Claudiu Crulic wytoczył polskiemu wymiarowi sprawiedliwości wojnę. On w jakiś niepojęty, idealistyczny sposób wierzył, że skoro jest niewinny, to prawda zwycięży, ktoś wreszcie połączy wszystkie fakty i okaże się, że zaszła pomyłka. (...) To, co nam zrobił, to straszna głupota, nigdy nie pojmę, czemu był tak uparty, że postanowił zostawić wszystko. Był młody, był piękny, był silny. Nawet gdyby go skazali, to wyszedłby w końcu z więzienia i przyjechał do nas, i wszyscy żylibyśmy dalej, jakby nic się nie stało. Co z tego, że był niewinny, skoro jest martwy?

czwartek, 12 lutego 2015

Sławomir Mrożek, Słoń


Z Mrożkiem polubiłam się od samego początku. Najpierw było tytułowe opowiadanie z tomu „Wesele w Atomicach”, które przerabiałam w podstawówce i tak naprawdę niewiele z niego wtedy rozumiałam; w głowie miałam jedynie niejasną definicję groteski, a mimo to podobało mi się na swój sposób. Gdzieś potem dorwałam się do „Śpiącej królewny” (we fragmentach? a może całości?). Podobało mi się tak bardzo, że przeczytałam ją (na pewno) kilka razy. W zeszłym roku „Tango”, a teraz „Słoń” i nic nie wskazuje na to, żebym Mrożka w moim uwielbieniu miała porzucić. 

„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo się lubi albo nie (ale na szczęście więcej jest zwolenników). 

„- To  ja byłem chorążym piątego pułku.
- Aha”
(Mrożek jest absolutnym mistrzem dialogów)

Opowiadania w „Słoniu” są przerażająco krótkie; dwie, cztery strony bez wyraźnej puenty. Zaskakują, ale nie są szokujące, treść niczym w przypowieściach kryje w sobie drugie dno, które można odczytać, jeśli dysponuje się właściwym kluczem. Jeśli takiego klucza się nie posiada, można po prostu zachwycać się zewnętrzną warstwą tych opowieści - kreacją bohaterów, dobieraniem słów, balansem między śmiesznością a kiczem.

Po raz pierwszy mam ochotę mówić o każdym z opowiadań, które znajdują się w tomie (oznacza to, że albo wszystkie wzbudziły we mnie wyraźne i łatwe do nazwania odczucia, albo jestem sadystką, bo w „Słoniu” opowiadań jest aż czterdzieści jeden). W moim ulubionym, które właściwie powinno być etykietką tego tomu, dzieci lepią bałwana. Wieczorem wracają do domu zadowolone, z czerwonymi policzkami. Po kolacji do drzwi puka puka sprzedawca gazet, oskarżając dzieci o to, że, lepiąc bałwana, chciały go ośmieszyć, bo tak jak on bałwanek ma czerwony nos (a czerwony nos u gazeciarza to nie skutek nadużywania alkoholu, gwoli ścisłości, ma on czerwony nos bo stoi na zimnie i mrozie). Dzieci oczywiście zaprzeczając jakoby chciały urazić czerwonym nosem bałwanka sprzedawcę gazet, ale ich ojciec na wszelki wypadek stawia je do kąta. Chwilę później z pretensjami przychodzi prezes gminnej spółdzielni, mówiąc, że stawiając śniegową kulę na kuli dzieci chciały pokazać, że w spółdzielni jeden złodziej siedzi na drugim. Ostatni wpuszczony przez ojca gość, przewodniczący Rady Narodowej, twierdzi, że dzieci ulepiły bałwanka z guziczkami, śmiejąc się z tego, że on chodzi porozpinany (a przecież może sobie chodzić jak chce i dzieci nie mają prawa się z niego śmiać). Dzieci znowu zostają zrugane przez ojca i zmuszone do klęczenia na twardej podłodze. Puenta? Kiedy następnego dnia wychodzą na dwór, wcale nie chcą lepić zwykłego bałwanka („takiego zwykłego bałwanka to nie jest żadna zabawa. Lepią zatem pana, który ma czerwony nos (bo pije wódkę) i guziczki (bo chodzi porozpinany).

kadr z filmu "Frank", reż. Lenny Abrahamson
„Stryjek nigdy nie wychodził z pokoju. Siedział stale przy wysokim pulpicie i pisał. Musiało to być coś interesującego, skoro pisał już od lat czterdziestu jedno i to samo”

Osadzone w nieokreślonej czasoprzestrzeni, w bezimiennych miastach opowiadania Mrożka ośmieszają komunistyczną propagandę. Groteska odsłania fałsz, pod nosem obśmiewa zakłamanie, chciwość, bezmyślność. Próżno szukać tu smutnych albo mrożących krew w żyłach opowieści, nie o to chodzi. Zamiast historii prawdziwych ludzi, opowieści w wersji komiksowej, czarny humor odsłaniający rzeczywistość. Aż chciałoby się powiedzieć, że "Słoń" to najprawdziwsza książka jaką można byłoby napisać. 


*"Słonia" przeczytałam dzięki uprzejmości Noir Sur Blanc
212 stron, Noir Sur Blanc, 2014

niedziela, 1 lutego 2015

Marek Hłasko, Piękni dwudziestoletni



Jaką ilością autoironii dysponuje polska oświata, skoro w jednej z lektur dla klasy maturalnej ze stron bije pogarda autora mówiącego, że: „nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem”?

„Ludzie wciąż jeszcze nie wiedzą, że w uczuciu wdzięczności jest piekielnie dużo nienawiści.”

„Piękni dwudziestoletni” to z jednej strony autobiografia Hłaski, a z drugiej akapity luźno płynących myśli, skojarzenia, słowotok charakterystyczny dla stanu ‘po kilku głębszych’. Z tych opowieści, zasłyszanych - wydawać by się mogło - w jakimś barze, wyłania się portret stereotypowego peerelowskiego Polaka i stereotypowej peerelowskiej rzeczywistości. Jeśli nie można czegoś załatwić legalnie, trzeba znaleźć na to sposób; „Piękni dwudziestoletni” to ‘pochowała’ Polaka sprytnego i „zaradnego”, napisana nieco prześmiewczo, trochę z nostalgią, a trochę z dystansem.

Hłasko ma fantastyczne poczucie humoru. Potrafi nagle z filozoficznych traktatów o moralności przejść w rozmowę między nauczycielem i uczniami o chusteczce, która kojarzy się z katarem albo matką machającą na peronie na pożegnanie, albo z dupą („Bo mnie się wszystko z dupą kojarzy”). Wspomina o więźniach sowieckich łagrów, a potem daje kilka rad, jak przeżyć, kiedy jest się głodującym pisarzem (po pierwsze: udawaj obłęd. Traf do szpitala psychiatrycznego, gdzie nie będziesz musiał martwić się o jedzenie, a dodatkowo uzyskasz dach nad głową; po drugie: zostań sutenerem. Zdobędziesz pieniądze; po trzecie: daj się zaaresztować, w więzieniu słabo karmią, ale przynajmniej będziesz miał trochę czasu, żeby wymyślić nowe opowiadanie i sprzedać je po wyjściu z kicia). (Tak, to trochę spoiler, ale przy ilości i jakości komizmu w „Pięknych dwudziestoletnich” właściwie nie ma to większego znaczenia, zwyczajne wprowadzenie w klimat).

Wcale nie jest tak, że zbiór siedmiu opowiadań Hłaski to lekka, przyjemna lektura, którą potocznie można byłoby określić „czytadłem”. Nie należy zapominać, że „Piękni dwudziestoletni” to proza autobiograficzna, a osobista historia autora nieszczególnie obfituje w komiczne momenty. Przy tym wszystkim Hłasko co rusz wspomina o innych pisarzach, cytuje, odwołuje się do ich dzieł. Nie zawsze to, co ma na myśli jest zrozumiałe dla czytelnika nieposiadającego gruntownej wiedzy z zakresu literaturoznawstwa (którego ja reprezentuję). Hłasko mówi, że kiedy zaczynał pisać, chciał czytać wszystko, a kiedy czytał niektóre książki, musiał przerywać lekturę aby przeczytać inną, o której autor tylko wspominał, aby poprzeć swoje argumenty. Świadomie czy nie, Hłasko robi dokładnie do samo i ja również miałam ochotę naśladować młodego pisarza. Lektura „Pięknych dwudziestoletnich” zajęłaby mi wtedy jednak miliony lat świetlnych, bo ilość odwołań i przykładów jest tak ogromna i różnorodna, że ich odszukanie i przeczytanie jest praktycznie niemożliwe do wykonania przy czytaniu tych opowiadań. Sam „Zły” Tyrmanda (wspomniany w jednym albo dwóch miejscach) liczy prawie osiemset stron.

kadr z filmu "Dom zły", reż Wojciech Smarzowski
„O tym, iż ludzie bici nie unikają uderzeń, wiedziałem od siedzących w naszych więzieniach. „Nie trzeba rozwścieczać swojego kata - mówili. - Raczej trzeba mu pomóc”. Na moje pytanie, czy to pomaga, odpowiadali rozmaicie; ale zgadzano się na ogół z tym, iż to nie może zaszkodzić. Wiadomo było, że pomóc nie może nic; cała sztuka życia polegała na maksymalnym wyeliminowaniu rzeczy, które mogłyby pogorszyć los bitego. Ale skąd mógł o tym wiedzieć Jezus zalecający w czasie kazania na Górze, aby nadstawiać policzek swemu oprawcy; i czy wiedział, iż słowa jego zalecające miłosierdzie staną się czymś w rodzaju niepisanego prawa w więzieniu; i czy mówił to, przeczuwając swój własny los; czy też znał już na tyle ludzi, aby im móc poradzić coś, co przydawać im się będzie do końca świata”. 

Ciągle podkreślam, że Hłasko napisał książkę autobiograficzną, ale - gdyby głębiej się nad tym zastanowić - więcej w tych opowiadaniach historii innych ludzi niż historii autora. Czasem są to osoby wymienione z imienia i nazwiska, przyjaciele i współpracownicy z „Po prostu” (gdzie Hłasko drukował swoje opowiadania), czasem jego bohaterowie są bez twarzy, przedstawieni na chwilę, pośrednio związani z opowieścią, którą snuje autor. Na ile te znajomości ukształtowały Hłasko? na tyle aby zająć linijkę w opowiadaniu i mnóstwo miejsca w życiu, czy istniały (istnieją) tylko dzięki jednej anegdocie, zapomnianej i odtworzonej po latach? Ile z tego wszystkiego jest prawdą, a ile wyobraźnią i koloryzowaniem faktów? Sam Hłasko napisał przecież, że nie warto pisać niczego opartego na faktach, najważniejsze jest „prawdziwe zmyślenie”. A jeśli cali „Piękni dwudziestoletni” są prawdziwie pozmyślani, to Hłasko jest naprawdę świetny. 

250 stron, Wydawnictwo Agora, 2014