Jodi Picoult, Jesień cudów

„Zawsze się zastanawiałam, dlaczego Bóg ma być ojcem. Ojcowie zawsze stawiają wymagania. To matki kochają bezwarunkowo, nie sądzisz?”

Faith White ma siedem lat. Jest zwyczajną, małą dziewczynką, która uwielbia lekcje baletu. Pewnego dnia, w wyniku zbiegu okoliczności, przyłapuje swojego ojca na romansie z inną kobietą. Od tego czasu wszystko w jej życiu się zmienia. Nagle zaczyna widywać Boga – kobietę. Na jej rękach pojawiają się stygmaty, a ona sama zaczyna dokonywać cudów. Jej dom od rana do wieczora jest otoczony przez dziennikarzy, ludzi, którzy w nią wierzą i tych, który uważają, że całe przedstawienie zostało przygotowane przez matkę Faith. A to tylko początek. 


Jodi Picoult zaledwie po kilkunastu stronach pierwszej przeczytanej przeze mnie jej powieści, została jedną z moich ulubionych autorek. „W naszym domu” było dla mnie zupełnym oderwaniem się od rzeczywistości – ideałem, do którego zaczęłam porównywać wszystkie kolejne książki. „Jesień cudów” jest dla mnie kolejnym zaskoczeniem – nie mogę przestać zachwycać się skomplikowaną fabułą, wielowymiarowymi postaciami, naturalnymi dialogami i błyskotliwym humorem. Sprytnie przemycone w akcję poglądy na temat Boga i religii nie odrzucają, nie sprawiają, że powieść czyta się jak Biblię czy opracowanie żywotu świętego. Pokazują życie zupełnie zwyczajnej dziewczynki – życie osaczone przez dziennikarzy, lekarzy, wyznawców i księży. Życie, w którym zostało niewiele miejsca na samą Faith. 


Z drżącymi dłońmi przekładałam kolejne strony, z rosnącą ciekawością połykałam kolejne zdania zażartej batalii pomiędzy matką – Mariah - a ojcem Faith – Colinem - o przyznanie im prawa do dziecka. Przez te 526 stron towarzyszyły mi chyba wszelkie możliwe emocje – uwielbiałam Faith, wkurzałam się na ludzi, którzy nie wierzyli jej wizjom, Colin działał mi na nerwy za każdym razem, kiedy Picoult wprowadzała go w akcję, irytowały mnie niektóre zachowania Mariah, zakochałam się w pewnym przemiłym dziennikarzu. Ten ogrom emocji, które zalewają czytelnika jak tsunami, jest dla mnie największą zaletą każdej powieści Judi Picoult. W „Jesieni cudów” nie ma postaci obok której można by było przejść obojętnie. Albo pałamy do niej sympatią, albo nienawiścią. Każda budzi w nas odczucia, nad którymi nie jesteśmy w stanie zapanować. Picoult sprawia, że każdy bohater wychodzący spod jej pióra staje się nie tylko kilkoma literami na papierze, ale też otrzymuje życie. Życie, które zaczyna się z chwilą, z którą otwieramy „Jesień cudów”, ale nie kończy się, gdy tą książkę zamykamy, jak dzieje się w wielu utworach. Postacie takie jak Faith żyją dalej, w naszych głowach, sercach i wnętrznościach, kiedy nagle, zupełnie niespodziewanie przypominamy sobie jakąś kwestię, jakiś zupełnie niewarty uwagi szczegół, który zarejestrowaliśmy kątem oka.


„Jesień cudów” od pierwszego zdania wywarła na mnie porażające wrażenie. Wsiąknęłam w nią jak woda w gąbkę, do tego stopnia, że dopiero po kilkuset stronach zorientowałam się, że całość jest pisana… w czasie teraźniejszym a nie przeszłym, czego byłam pewna i za co dałabym sobie uciąć głowę. I tak jak gąbka, w której pomimo wyciśnięcia nadal zostaje kilka kropel wody, tak we mnie, nawet po zakończeniu lektury zostało kilka kropel ciepła z „Jesieni cudów”. 

nasza ocena: 10/10
Prószyński i S-ka, 2010
526 stron
do kupienia: Empik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz