Aubrey Flegg, Skrzydła nad Delft

„Ale być może znajdzie się ktoś, w dalekiej, dalekiej przyszłości, kto wykona to dzieło za nas i przywróci staruszka do życia. Kto wie, może nawet usłyszy, jak on śpiewa?”
Sięgając po tę pozycję, nie wiedziałam za bardzo, czego mogę się spodziewać. Opis mnie zainteresował w znacznym stopniu: połączenie romansu na tle konfliktu pochodzenia, różnic religijnych i majątkowych, zaplanowany od kilkunastu lat ślub dwóch młodych ludzi, a poza tym zawarcie w powieści wątku życia artystów w XVII wieku sprawiły, że nie mogłam jej przegapić. Do tego czarująca(na dokładkę o przemiłej fakturze :D) okładka, od której głaskania i podziwiania oderwać się nie sposób.

Powędrujmy więc w treść powieści. Mamy XVII wiek, Holandia. Poznajemy Louise Eeden, córkę projektanta porcelany. Młoda dziewczyna jest skazana na związek z Reynierem DeVriesem. Dla dobra majątku i firmy ojca, powinna związać się z owym młodzieńcem. Wkrótce również spod pędzla Jacoba Haitinka (na zlecenie Pana Eedena) wyjdzie portret jej osoby. I właśnie w pracowni rzeczonego artysty Louise poznaje Pietera, czeladnika, w którym się zakochuje. Jednak okazuje się, że wiele ich dzieli… Zbyt wiele. A czy różnice te zostaną zatuszowane przez łączące ich uczucie?
Tego już nie zdradzę.

Książkę czyta się po prostu błyskawicznie. Autor od razu wprowadza nas do niezwykłego holenderskiego świata. Nie można oderwać się od lektury, a akcja toczy się szybko. Czytelnik pragnie szybko dowiadywać się, jak potoczą się dalej losy bohaterów, na co nie musi długo czekać, gdyż wszelkie wątpliwości są rozwiewane w mgnieniu oka. Nudnych momentów tutaj jak na lekarstwo, co sprawia, że książka nie jest flegmatyczna i można ja pochłonąć piorunem.
Flegg bardzo dobrze przedstawił obraz pracowni malarskiej. Dzięki temu w najmniejszych szczegółach wiemy, jak wyglądał warsztat artysty w ówczesnych czasach. Opisano tu, jak zdobywano różne kolory farb, przedstawiono techniki malarskie i inne ciekawostki, które dla takiej osoby jak ja wyjątkowo się spodobały. I spodobają się każdemu, kto próbował zgłębiać tajniki malarskiego świata. Chociaż nie tylko.

Język powieści poddano archaizacji, co może się podobać, ale również przeszkadzać. Jak dla mnie było zbyt trochę „siedemnastowiecznie”. Jednak ten celowy(zapewne celowy) zabieg przeprowadzony przez autora sprawił, że mogliśmy poczuć się jakbyśmy żyli w świecie kilkaset lat temu. Może on przeszkadzać, jednak bez niego, czułoby się pewien niedosyt.

Dobra stroną powieści jest także wartościowe i zaskakujące zakończenie. Nie takiego się spodziewałam i bardzo dobrze, bo książka powinna zaskakiwać, a ta to robi i to niejednokrotnie.
Jest to pierwsza część trylogii - i tutaj mogę bez wątpienia stwierdzić, że sięgnę po kolejne tomy, bo ciekawa jestem, co i jak zostanie w nich przedstawione. A jeśli będzie tak samo dobre jak „Skrzydła…” to składam szczere ukłony dla autora.

Każdy-jak wiadomo-może interpretować i rozumieć tę powieść inaczej. I interpretacja ta zależy od człowieka. Tak jak dzieło malarskie, które nigdy nie jest skończone. Bo kończy je ten, kto owo dzieło ogląda. Mi nie pozostaje nic innego, jak zacytować samego autora:
„Żadne wybitne dzieło, a to jest wybitne dzieło, nigdy nie jest skończone. (…)Ani ty, ani ja, ani ten cholerny Rembrandt, bo tak się ostatnio każę nazywać, żaden z nas nie tworzy dzieła sztuki. Nie, to osoba, która patrzy na obraz, kupiec-ignorant, plebs. To ludzie, którzy patrzą na moje płótna, czynią z nich dzieła sztuki” 

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ESPRIT
 nasza ocena: 8/10
256 stron
Esprit, 2012
do kupienia: Empik

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz