Pages

czwartek, 26 lutego 2015

książki na które można mnie poderwać - marzec/ kwiecień 2015


Po tym, jak biografia Dymnej znalazła się we wszystkich księgarniach, za każdym razem, kiedy ją widziałam, wywoływała u mnie wielki smutek, bo zawartość mojego portfela nigdy nie pozwalała mi jej kupić. Kiedy kolejny raz żaliłam się, że znowu widziałam "Dymną" i znowu nie było mnie na nią stać, Kaśka pocieszyła mnie, że może ktoś mi ją sprezentuje. Odparłam: "Mógłby mnie ktoś poderwać na "Dymną". Chętnie bym się dała poderwać" (nawiązując do naszej wcześniejszej rozmowy o facetach)Okazało się, że 'książek, na które można mnie poderwać' jest więcej, bo co miesiąc wychodzi kilka ciekawych tytułów. Kaśkę zawsze można poderwać na "Beksińskich", mnie w tym miesiącu na jedną z tych.
(edit: "Beksińscy" już nieaktualni, na "Beksińskich" sama ją poderwałam)



Moja miłość do wszelkich reportaży rozkwita i mam wrażenie, że niedługo będę czytać tylko ten gatunek (oprócz kolejnych części autobiografii Kanusgarda). Książka Hesslera to opowieści o Chinach i Ameryce i ich wzajemnych relacjach. Podróż po Wschodzie i Zachodzie bardziej jako zbiór zasłyszanych ludzkich historii niż relacji z wyprawy, a poza tym lekko filozoficzne rozważania o samotności człowieka w obcym świecie.

Eseje o obliczu Polski ostatnich czterdziestu lat, czyli o brudzie, niespójności, peerelowskiej brzydocie i współczesnym "upiększaniu" krajobrazu. "„Zakochaj się w designie” – zachęcają ekrany w warszawskich tramwajach. Starannie zaprojektowane wnętrza dyscyplinują gości skuteczniej niż ochrona przy wejściu. Ktoś kiedyś mówił, że design miał zmieniać świat na lepsze?". Przeglądam właśnie "Wannę z kolumnadą" Springera i coś mi mówi, że Wicha będzie świetnym uzupełnieniem. Poza tym ma przepiękną okładkę, prawda? 

Moje pierwsze spotkanie z Bukowskim było bardzo emocjonujące i chociaż bardzo wątpię, czy Bukowski-listonosz zaszokuje mnie bardziej niż Bukowski-erotoman-i-pijak (sic!), to chętnie z nim pozaglądam do domów obcych ludzi. "Bukowski, choć szczerze nienawidził swej pracy, trzymał się jej jednak przez kilka lat. Ta mieszanka fascynacji i niechęci musiała przynieść książkę pełną pasji, chwilami przypominającą reportaż. Listonosza czyta się niczym powieść sensacyjną, element niepewności tkwi tu niemal za każdymi drzwiami, do których puka bohater, przyjmowany euforycznie lub wrogo, nagabywany lub odpędzany".

Książka pod tym bardzo tajemniczym tytułem okazuje się być opowieścią o poszukiwaniu własnej tożsamości i miejsca dla siebie na świecie. Niby rozwałkowany temat - wzdłuż i wszerz - ale mimo to nadal aktualny, pokolenie kosmopolitów mieszkające wszędzie i w efekcie nie znające swojego miejsca, próby zrozumienia drugiego człowieka i samego siebie; tak naprawdę historia w której nie ma granic wiekowych i etnicznych. "Dostrzega obcość jako warunek bliskości, a osamotnienie jako sposób na życie."

Znów podróż na wschód. Tym razem bardziej o podróżowaniu niż ludziach. Samotna wędrówka bez planu, autostopem, sen pod gołym niebem, obcy ludzie i możliwość odkrycia tego, czego nie można zobaczyć, oglądając z przewodnikiem wielkie miasta. "Opowieść o podróżowaniu jako takim: o jego filozofii i sensie, a także piętnie, jakie odciska na świadomości wędrowca". Jestem niespełnionym podróżnikiem, lgnę do takich historii (a potem jeszcze bardziej jestem niespełnionym podróżnikiem i planuję, jak zwiedzić cały świat). 

Dlaczego? O tym pisałam tutaj.

#cytaty pochodzą w całości z notek wydawniczych, a okładki książek ze stron internetowych wydawnictw

poniedziałek, 16 lutego 2015

nadstaw drugi policzek, Bukareszcie


Oglądam Bukareszt. Nie stać mnie na podróż, więc wsiadam w żółtego ludzika na wirtualnej mapie. Spaceruję po mieście, wybieram małe uliczki, podglądam jednorodzinne domy z ogródkami i zaniedbane bloki z wielkiej płyty. Patrzę na obsypany tynk i na fasadę Domu Ludu. Razem z falą samochodów płynę przez bulwar Zjednoczenia, "udający nowojorską aleję" bulwar Brătianu, z przechodniami wędruję niespiesznie Bukaresztem biednym i zniszczonym, z betonowymi podwórkami, na których stoją niechciane, zepsute meble. I czuję, jakbym oglądała go oczami Magłorzaty Rejmer. Czuję, jak biegnie za mną chmara bezpańskich psów w nocy, jak podróżuję taksówką, jak poznaję ludzi, którzy spędzili tu całe życie. Mam w głowie komunistyczną historię z Ceauşescu, pamiętam o bezimiennych ludziach, którzy zginęli przy budowie pomnika rumuńskiego dyktatora, sześćdziesięciopięciotysięcznej powierzchni Pałacu Parlamentu. Pamiętam o więźniach politycznych, bitych do krwi i na śmierć w Piteşti, o pogromie rumuńskich Żydów w Jassach. Pamiętam o kobietach, które wykrwawiając się w szpitalu, nie podawały nazwisk ludzi, którzy pomogli im przeprowadzić aborcję. Komunistyczny Bukareszt się dusi, nie da się żyć w tym mieście. Cicha wegetacja, myśl wybiegająca najdalej do następnego dnia, zastanawiająca się nie nad tym, jak obalić władzę, ale jak zdobyć jedzenie i nie zamarznąć w zimnym mieszkaniu, którego władza nie pozwoliła grzać. Myślę o tym, kiedy Rumuni (jeśli w ogóle) zapomną o komunizmie. Czy można normalnie żyć z takim balastem historycznego doświadczenia? 

Ilu dzieciom matki w złości wykrzyknęły, że wcale ich nie chciały, że są na tym świecie przez przypadek, z powodu dekretu Ceauşescu? Ilu ludzi straciło cały dobytek i musiało przenieść się do ciasnych klitek na obrzeżach miasta, bo dyktator potrzebował miejsca pod budowę Domu Ludu? Ilu ludziom zakatowali bliskich? Tak duże liczby są abstrakcją, szybko zamieniają się w zera na karce papieru. 

A gdyby teraz wprowadzono komunizm? Naszpikowani propagandą, wypełnieni słodkimi słowami, rzucilibyśmy kamieniem? Komu uwierzylibyśmy bardziej, skoro teraz bardziej wierzymy temu, co wisi w internecie niż prawdziwym ludziom? Ślepi i głusi, wzięlibyśmy pałki w dłoń i jako obrońcy władzy ruszylibyśmy na ulice. Podglądalibyśmy sąsiadów, pisali donosy, zazdrościli, oskarżali, prychali z dumy; to wszystko siedzi gdzieś w środku naszej mentalności, pozostałość z poprzedniego systemu niełatwo wyplenić. A przecież tak często słychać, że "kiedyś było lepiej, inaczej, łatwiej". Historia tak bardzo lubi się powtarzać, a my nie potrafimy uczyć się na swoich błędach.

Jeśli są książki, których recenzji się nie pisze, to "Bukareszt" jest jedną z nich. 
_________________________________________________________________________________

W Piteşti cierpienie odkleja się od ciała i od człowieczeństwa. Umierający ludzie wyją jak umierające zwierzęta. Ściany katowni są wytłumione, strażnicy ogłuchli od krzyków. Więźniów bije się tak, aż przestają widzieć i słyszeć. Zostają po nich plamy z moczu i krwi, ukruszone zęby, kępki włosów, krwista plwocina. W kałuży zostaje trochę człowieka. To, co się wywleka, ten przelewający się kształt, to też trochę człowieka

Nicolae i Elena wracają helikopterem z podróży zagranicznej
– Ach, jakie mamy piękne rzeki – zachwyca się Elena.
– To nie rzeki, to drogi – odpowiada Nicolae.

Pilot odwraca się:

– To nie drogi, to ludzie w kolejkach.

Prababcia nie zdążyła się z nim pożegnać, jego córka, a moja babcia, też nie. Dlatego za każdym razem, gdy babcia żegna się ze mną albo z moją mamą, przyciska nasze głowy do piersi i całuje, jakby miała nas więcej nie zobaczyć. Wtedy wydawało mi się, że jest w tym jakaś teatralność. Teraz widzę, że jest w tym tylko cierpienie.

Można cierpieć na wiele sposobów, ból ciała jest tylko jednym z nich. W więzieniu pytają, kim była twoja matka. Była dobrą, pracowitą kobietą, włosy splatała w warkocz i troszczyła się o mnie. Strażnicy walą metalową pałką, dopóki więzień nie powie: gwałciłem swoją matkę. Gwałciła mnie moja matka. Była kurwą, rżnął ją pies. Nie mam matki.

W nowej Rumunii prawda jest towarem deficytowym i sprzedawanym pokątnie, nie ma na nią dużego popytu. 


Claudiu Crulic wytoczył polskiemu wymiarowi sprawiedliwości wojnę. On w jakiś niepojęty, idealistyczny sposób wierzył, że skoro jest niewinny, to prawda zwycięży, ktoś wreszcie połączy wszystkie fakty i okaże się, że zaszła pomyłka. (...) To, co nam zrobił, to straszna głupota, nigdy nie pojmę, czemu był tak uparty, że postanowił zostawić wszystko. Był młody, był piękny, był silny. Nawet gdyby go skazali, to wyszedłby w końcu z więzienia i przyjechał do nas, i wszyscy żylibyśmy dalej, jakby nic się nie stało. Co z tego, że był niewinny, skoro jest martwy?

czwartek, 12 lutego 2015

Sławomir Mrożek, Słoń


Z Mrożkiem polubiłam się od samego początku. Najpierw było tytułowe opowiadanie z tomu „Wesele w Atomicach”, które przerabiałam w podstawówce i tak naprawdę niewiele z niego wtedy rozumiałam; w głowie miałam jedynie niejasną definicję groteski, a mimo to podobało mi się na swój sposób. Gdzieś potem dorwałam się do „Śpiącej królewny” (we fragmentach? a może całości?). Podobało mi się tak bardzo, że przeczytałam ją (na pewno) kilka razy. W zeszłym roku „Tango”, a teraz „Słoń” i nic nie wskazuje na to, żebym Mrożka w moim uwielbieniu miała porzucić. 

„Słoń” to podobno klasyka twórczości Mrożka. Nie wiem, na ile prawdziwe jest to stwierdzenie, bo w każdym z przeczytanych przeze mnie wcześniej opowiadań (lub dramatu) można odnaleźć te same cechy. Mistrzowskie posługiwanie się groteską, bardzo treściwa forma, narracja, w której łatwo się odnaleźć. Każdemu, kto Mrożka już czytał, nie trzeba tego tłumaczyć - ten styl albo się lubi albo nie (ale na szczęście więcej jest zwolenników). 

„- To  ja byłem chorążym piątego pułku.
- Aha”
(Mrożek jest absolutnym mistrzem dialogów)

Opowiadania w „Słoniu” są przerażająco krótkie; dwie, cztery strony bez wyraźnej puenty. Zaskakują, ale nie są szokujące, treść niczym w przypowieściach kryje w sobie drugie dno, które można odczytać, jeśli dysponuje się właściwym kluczem. Jeśli takiego klucza się nie posiada, można po prostu zachwycać się zewnętrzną warstwą tych opowieści - kreacją bohaterów, dobieraniem słów, balansem między śmiesznością a kiczem.

Po raz pierwszy mam ochotę mówić o każdym z opowiadań, które znajdują się w tomie (oznacza to, że albo wszystkie wzbudziły we mnie wyraźne i łatwe do nazwania odczucia, albo jestem sadystką, bo w „Słoniu” opowiadań jest aż czterdzieści jeden). W moim ulubionym, które właściwie powinno być etykietką tego tomu, dzieci lepią bałwana. Wieczorem wracają do domu zadowolone, z czerwonymi policzkami. Po kolacji do drzwi puka puka sprzedawca gazet, oskarżając dzieci o to, że, lepiąc bałwana, chciały go ośmieszyć, bo tak jak on bałwanek ma czerwony nos (a czerwony nos u gazeciarza to nie skutek nadużywania alkoholu, gwoli ścisłości, ma on czerwony nos bo stoi na zimnie i mrozie). Dzieci oczywiście zaprzeczając jakoby chciały urazić czerwonym nosem bałwanka sprzedawcę gazet, ale ich ojciec na wszelki wypadek stawia je do kąta. Chwilę później z pretensjami przychodzi prezes gminnej spółdzielni, mówiąc, że stawiając śniegową kulę na kuli dzieci chciały pokazać, że w spółdzielni jeden złodziej siedzi na drugim. Ostatni wpuszczony przez ojca gość, przewodniczący Rady Narodowej, twierdzi, że dzieci ulepiły bałwanka z guziczkami, śmiejąc się z tego, że on chodzi porozpinany (a przecież może sobie chodzić jak chce i dzieci nie mają prawa się z niego śmiać). Dzieci znowu zostają zrugane przez ojca i zmuszone do klęczenia na twardej podłodze. Puenta? Kiedy następnego dnia wychodzą na dwór, wcale nie chcą lepić zwykłego bałwanka („takiego zwykłego bałwanka to nie jest żadna zabawa. Lepią zatem pana, który ma czerwony nos (bo pije wódkę) i guziczki (bo chodzi porozpinany).

kadr z filmu "Frank", reż. Lenny Abrahamson
„Stryjek nigdy nie wychodził z pokoju. Siedział stale przy wysokim pulpicie i pisał. Musiało to być coś interesującego, skoro pisał już od lat czterdziestu jedno i to samo”

Osadzone w nieokreślonej czasoprzestrzeni, w bezimiennych miastach opowiadania Mrożka ośmieszają komunistyczną propagandę. Groteska odsłania fałsz, pod nosem obśmiewa zakłamanie, chciwość, bezmyślność. Próżno szukać tu smutnych albo mrożących krew w żyłach opowieści, nie o to chodzi. Zamiast historii prawdziwych ludzi, opowieści w wersji komiksowej, czarny humor odsłaniający rzeczywistość. Aż chciałoby się powiedzieć, że "Słoń" to najprawdziwsza książka jaką można byłoby napisać. 


*"Słonia" przeczytałam dzięki uprzejmości Noir Sur Blanc
212 stron, Noir Sur Blanc, 2014

niedziela, 1 lutego 2015

Marek Hłasko, Piękni dwudziestoletni



Jaką ilością autoironii dysponuje polska oświata, skoro w jednej z lektur dla klasy maturalnej ze stron bije pogarda autora mówiącego, że: „nauczanie literatury w szkole powinno być karane kryminałem”?

„Ludzie wciąż jeszcze nie wiedzą, że w uczuciu wdzięczności jest piekielnie dużo nienawiści.”

„Piękni dwudziestoletni” to z jednej strony autobiografia Hłaski, a z drugiej akapity luźno płynących myśli, skojarzenia, słowotok charakterystyczny dla stanu ‘po kilku głębszych’. Z tych opowieści, zasłyszanych - wydawać by się mogło - w jakimś barze, wyłania się portret stereotypowego peerelowskiego Polaka i stereotypowej peerelowskiej rzeczywistości. Jeśli nie można czegoś załatwić legalnie, trzeba znaleźć na to sposób; „Piękni dwudziestoletni” to ‘pochowała’ Polaka sprytnego i „zaradnego”, napisana nieco prześmiewczo, trochę z nostalgią, a trochę z dystansem.

Hłasko ma fantastyczne poczucie humoru. Potrafi nagle z filozoficznych traktatów o moralności przejść w rozmowę między nauczycielem i uczniami o chusteczce, która kojarzy się z katarem albo matką machającą na peronie na pożegnanie, albo z dupą („Bo mnie się wszystko z dupą kojarzy”). Wspomina o więźniach sowieckich łagrów, a potem daje kilka rad, jak przeżyć, kiedy jest się głodującym pisarzem (po pierwsze: udawaj obłęd. Traf do szpitala psychiatrycznego, gdzie nie będziesz musiał martwić się o jedzenie, a dodatkowo uzyskasz dach nad głową; po drugie: zostań sutenerem. Zdobędziesz pieniądze; po trzecie: daj się zaaresztować, w więzieniu słabo karmią, ale przynajmniej będziesz miał trochę czasu, żeby wymyślić nowe opowiadanie i sprzedać je po wyjściu z kicia). (Tak, to trochę spoiler, ale przy ilości i jakości komizmu w „Pięknych dwudziestoletnich” właściwie nie ma to większego znaczenia, zwyczajne wprowadzenie w klimat).

Wcale nie jest tak, że zbiór siedmiu opowiadań Hłaski to lekka, przyjemna lektura, którą potocznie można byłoby określić „czytadłem”. Nie należy zapominać, że „Piękni dwudziestoletni” to proza autobiograficzna, a osobista historia autora nieszczególnie obfituje w komiczne momenty. Przy tym wszystkim Hłasko co rusz wspomina o innych pisarzach, cytuje, odwołuje się do ich dzieł. Nie zawsze to, co ma na myśli jest zrozumiałe dla czytelnika nieposiadającego gruntownej wiedzy z zakresu literaturoznawstwa (którego ja reprezentuję). Hłasko mówi, że kiedy zaczynał pisać, chciał czytać wszystko, a kiedy czytał niektóre książki, musiał przerywać lekturę aby przeczytać inną, o której autor tylko wspominał, aby poprzeć swoje argumenty. Świadomie czy nie, Hłasko robi dokładnie do samo i ja również miałam ochotę naśladować młodego pisarza. Lektura „Pięknych dwudziestoletnich” zajęłaby mi wtedy jednak miliony lat świetlnych, bo ilość odwołań i przykładów jest tak ogromna i różnorodna, że ich odszukanie i przeczytanie jest praktycznie niemożliwe do wykonania przy czytaniu tych opowiadań. Sam „Zły” Tyrmanda (wspomniany w jednym albo dwóch miejscach) liczy prawie osiemset stron.

kadr z filmu "Dom zły", reż Wojciech Smarzowski
„O tym, iż ludzie bici nie unikają uderzeń, wiedziałem od siedzących w naszych więzieniach. „Nie trzeba rozwścieczać swojego kata - mówili. - Raczej trzeba mu pomóc”. Na moje pytanie, czy to pomaga, odpowiadali rozmaicie; ale zgadzano się na ogół z tym, iż to nie może zaszkodzić. Wiadomo było, że pomóc nie może nic; cała sztuka życia polegała na maksymalnym wyeliminowaniu rzeczy, które mogłyby pogorszyć los bitego. Ale skąd mógł o tym wiedzieć Jezus zalecający w czasie kazania na Górze, aby nadstawiać policzek swemu oprawcy; i czy wiedział, iż słowa jego zalecające miłosierdzie staną się czymś w rodzaju niepisanego prawa w więzieniu; i czy mówił to, przeczuwając swój własny los; czy też znał już na tyle ludzi, aby im móc poradzić coś, co przydawać im się będzie do końca świata”. 

Ciągle podkreślam, że Hłasko napisał książkę autobiograficzną, ale - gdyby głębiej się nad tym zastanowić - więcej w tych opowiadaniach historii innych ludzi niż historii autora. Czasem są to osoby wymienione z imienia i nazwiska, przyjaciele i współpracownicy z „Po prostu” (gdzie Hłasko drukował swoje opowiadania), czasem jego bohaterowie są bez twarzy, przedstawieni na chwilę, pośrednio związani z opowieścią, którą snuje autor. Na ile te znajomości ukształtowały Hłasko? na tyle aby zająć linijkę w opowiadaniu i mnóstwo miejsca w życiu, czy istniały (istnieją) tylko dzięki jednej anegdocie, zapomnianej i odtworzonej po latach? Ile z tego wszystkiego jest prawdą, a ile wyobraźnią i koloryzowaniem faktów? Sam Hłasko napisał przecież, że nie warto pisać niczego opartego na faktach, najważniejsze jest „prawdziwe zmyślenie”. A jeśli cali „Piękni dwudziestoletni” są prawdziwie pozmyślani, to Hłasko jest naprawdę świetny. 

250 stron, Wydawnictwo Agora, 2014