Pages

wtorek, 30 grudnia 2014

Książki na które można mnie poderwać - styczeń/luty 2015


Po tym, jak biografia Dymnej znalazła się we wszystkich księgarniach, za każdym razem, kiedy ją widziałam, wywoływała u mnie wielki smutek, bo zawartość mojego portfela nigdy nie pozwalała mi jej kupić. Kiedy kolejny raz żaliłam się, że znowu widziałam "Dymną" i znowu nie było mnie na nią stać, Kaśka pocieszyła mnie, że może ktoś mi ją sprezentuje. Odparłam: "Mógłby mnie ktoś poderwać na "Dymną". Chętnie bym się dała poderwać" (nawiązując do naszej wcześniejszej rozmowy o facetach)Okazało się, że 'książek, na które można mnie poderwać' jest więcej, bo co miesiąc wychodzi kilka ciekawych tytułów. Kaśkę zawsze można poderwać na "Beksińskich", mnie w tym miesiącu na jedną z tych. 


Alice Munro, Kocha, lubi, szanuje
Munro znowu o miłości, a wiadomo, że właśnie o miłości Munro pisze najlepiej. Bez zbędnych fajerwerków, cukierków i kwiatków, chyba bardziej brutalnie niż romantycznie - dla nie-romantyków i romantyków, którzy są wielbicielami kanadyjskiej pisarki.

Alain Mabanckou, Wspomnienia jeżozwierza
Afrykańskie wierzenia i legendy uginające się pod piórem Mabnackou w jego najnowszej powieści. Jeżozwierz zwierzający się ze swoich problemów, czarna magia, afrykański ląd i wydawnictwo Karakter to zdecydowanie niezłe połączenie.

Javier Cercas, Anatomia chwili
Trzy w jednym: dokument, esej i powieść stawiająca pytanie i szukająca odpowiedzi na temat nieudanego zamachu stanu w Hiszpanii w '81 roku. Historia nigdy nie była moim ulubionym przedmiotem, ale po Cabre i "Głosach Pamano" historia Hiszpanii okazała się wyjątkowo zajmująca. A mówią, że Cercas w "Anatomii..." "osiągnął doskonałość", a "jego przenikliwość, warsztat pisarski i intelektualna szczerość są godne podziwu".

Weronika Murek, Uprawa roślin południowych metodą Miczurina
Szaleństwo w literaturze, debiutancka powieść Murek niebezpiecznie balansująca na granicy między groteską a niesmakiem. "Kasztaniarz i kosmonauta, trumna z generałem Sikorskim i przygłucha Matka Boska w blasku telewizora dziergająca Jezusowe skarpety." Do tego wychodzi tuż przed walentynkami, więc pomysł na prezent z głowy.

Joanna Bator, Wyspa łza
Wprawdzie nie czytałam żadnej z powieści zeszłorocznej laureatki Nike (aż wstyd), ale Bator zwyczajnie musi być dobra. Poszukiwanie zaginionej bliźniaczki, opowieści i próby autobiografii. "Czytałam po raz pierwszy i miałam wrażenie, że poddaję się narratorce jak sile przypływu: raz odciąga mnie od zaginionej Sandry i przyciąga do Bator, raz z impetem pcha na wyspę, by po chwili wrzucić na sam środek oceanu". Całość opatrzona zdjęciami Adama Golca (od tej strony też będzie dobrze).

Lars Saabye Christensen, Odpływ
Trzy splecione ze sobą historie. Dzieło równie zabawne co melancholijne i tajemnicze. Ogłoszone arcydziełem i najlepszą powieścią Christensena, a do tego polecane tym, którzy zachwycili się Knausgårdem, czyli dla mnie.

#cytaty pochodzą w całości z notek wydawniczych, a okładki książek ze stron internetowych wydawnictw

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Łukasz Modelski, Piąty smak


Podtytuł dużo mówi o tej książce. „Piąty smak” to nie przepisy kucharskie, rozprawy filozoficzne o jedzeniu czy dyskusje na jego temat - Modelski rozmawia z ludźmi, którym jedzenie jest bliskie, ale rozmawia tak, jak rozmawia się przy obiedzie ze znajomymi: tematy tych rozmów dotyczą bardziej życia i przeszłości przedstawianych osób, a mniej konsumowania i przygotowywania posiłków. Wiadomo, nie są to kwestie całkowicie ze sobą niepowiązane, w końcu Modelski rozmawia ze świetnymi kucharzami, dziennikarzami kulinarnymi, światowej sławy koneserami wina i whisky, jednak zawiedzeni będą ci, którzy będą szukać w tej książce kulinarnych ciekawostek i genialnych przepisów. 

„Warto patrzeć na jedzenie jako na całość - wspólnota stołu, hojność, dzielenie się, wspomaganie, wspólna radość. Człowiek nie jest stworzony do jedzenia w samotności”

Na okładce tekst: „lektura do powolnego smakowania”, w środku rozmowy o slow food, o prostych przepisach, wolnym życiu. Modelski porusza tematy, które mnie interesują, ruch ’slow food’  dostaję właściwie w bonusie, spodziewałam się tylko rozmów o jedzeniu. Tymczasem mam okazję przeczytać kilka interesujących wywiadów; z Carlo Petrini, założycielem międzynarodowego ruchu slow food, człowiekiem, który był ’slow’ kiedy jeszcze nikt o tym nie mówił, a przed pierwszym włoskim McDonaldem rozdawał kawałki domowej pizzy i makaronu, stając w opozycji do fast foodu dla masowego odbiorcy; Carlem Honore, autorem „Pochwały powolności”; Aleksandrą Seghi, Polką mieszkającą we Włoszech, piszącej o włoskiej kuchni po polsku, żyjącej zgodnie z duchem slow, jej mąż założył grupę bezpośredniego zakupu zrzeszającą kilkanaście rodzin - kupują produkty u rolników, ekologiczne, prosto z pola, z ich okolicy. Mniej związane ze slow food, ale nie mniej interesujące są rozmowy o winie z Patricią Atkinson (właścicielce winnicy we Francji) i Tomaszem Koleckim-Majewiczem. Tematy, o których zupełnie nie mam pojęcia (oprócz tego, że wino jest, czasem całkiem niezłe, ale zwykle ‘nie wchodzi’) nagle ożywają w długich monologach bohaterów o smakowaniu wina, robieniu wina, rozpoznawaniu smaków i zapachów, tworzeniu karty win w restauracjach, dobieraniu wina do potraw. Konkursy, tytuły, które słyszę pierwszy raz w życiu, bo nigdy wcześniej mnie to aż tak nie interesowało, są na szczęście przedstawione w taki sposób, że nawet laik (czyt. nawet ja) jest w stanie bez problemu połapać się o co chodzi. Modelski rozmawia z Elizabeth Gilbert o „Jedz, módl się, kochaj”, jej bestsellerowej autobiografii, ale przede wszystkim… o jej prababce, autorce książki kucharskiej, której drugie wydanie ukazało się z przedmową Elizabeth. („Piąty smak” warto przeczytać chociażby dla historii prababki Gilbert, niezwykłej kobiety, jednej z tych, o których robi się filmy.)(Warto ją przeczytać także dla historii Auguste’a Escoffiera, autora „La guide culinare” - biblii kucharzy, opowiedzianej przez jego prawnuka.)

„Są dwa rodzaje kucharzy: tacy, którzy lubią z przepisu coś wyrzucić, coś zmienić, i tacy, którzy lubią piec” 

Rozmowy Modelskiego są takie, jacy są jego rozmówcy. Toczą się powoli, leniwie, jakby bez naszkicowanego wcześniej konspektu, zależne od tego, co powie jego gość. Z jednej strony pozostawia to dużo miejsca dla ludzi, z drugiej: rozmowy są zdecydowanie zbyt krótkie i jest ich zbyt dużo, aby takie rozwiązanie było sensowne. Modelski zadaje dobre pytania i wszystko jest dopracowane, i research jest dopieszczony, i osoby, z którymi autor rozmawia są ciekawe, niebanalne, ciepłe i rzeczywiste, ale sam Modelski pozostaje całkowicie z boku. Spogląda na nich z dystansem, czasami z nutą sarkazmu w zadawanym pytaniu, często nieprzekonany odpowiedzią. Wydaje się, że mruczy ’ach tak…?’ niczym niezadowolona ciotka na przyjęciu rodzinnym przy przepytywaniu bratanka, niezainteresowana tym, co powie. Brakowało mi jego autentyczności, sztuczność zestawiona z prawdziwością bohaterów książki, on - dociekliwy, nieufny dziennikarz, oni - ludzie z kości i mięsa, z przeszłością i życiem. Cechy dobrego reportera niestety nie pozostawiły miejsca na prawdziwą, szczerą rozmowę z tymi prawdziwymi, szczerymi ludźmi. 

Ratatuj (2007), reż. Brad Bird
Razem z książką dostałam dość niespodziewany prezent. 50 gram glutaminianu sodu. I mimo tego, że Agnieszka Kręglicka w wywiadzie określa glutaminian sodu jako dopełnienie, wzmocnienie smaku - to, co oznacza piąty smak, umami, jakoś nie potrafię zrozumieć tego chwytu marketingowego. Modelski zwraca uwagę na ruch slow food, naturalne, zdrowe produkty, gotowanie z pasją, więc jak ma się do tego kilkadziesiąt gram najpopularniejszego konserwantu, którego wstydzą się nawet producenci zupek instant? Pomijam fakt, że glutaminian sodu jest szkodliwy, a w takiej ilości to już pewnie trucizna. 

Poza ‘przygodą’ z glutaminianem sodu, który leży na mojej półce, podczas gdy ja zastanawiam, co mam z nim zrobić (rozważam propozycję podarowania komuś, kogo nie lubię), „Piąty smak” to generalnie bardzo dobry zbiór rozmów. Całość czyta się lekko i przyjemnie, dokładnie tak, jak chciałoby się czytać o jedzeniu. Rozmówcy Modelskiego, jak przystało na miłośników kuchni, potrafią pięknie mówić o jedzeniu, a do wywiadów dołączają autorskie przepisy, których same składniki sprawiają, że ma się ochotę coś ugotować, nawet jeśli się gotować zupełnie nie umie. 


*"Piąty smak" przeczytałyśmy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego
282 strony, Wydawnictwo Literackie, 2014

niedziela, 23 listopada 2014

Donna Tartt, The Goldfinch


„The Goldfinch” jest jak rzeka; w niektórych miejscach nurt jest rwący, mulista woda nie pozwala zobaczyć dna, mówią, żeby nie przepływać tędy na drugą stronę; czasem zwalnia, nanosi piasek, spłyca koryto, porusza się leniwie, tak leniwie, że trudno ten ruch dostrzec. Donna Tartt meandruje między przeszłością a przyszłością, płynie i zawraca, niezdecydowana, zagubiona. Rozlicza się ze światem. Kreśli postaci z miłością, niewyraźną kreską, bez konturów, w nieokreślonych odcieniach, zostawia im dużo miejsca. Zastanawia się, gdzie jest (jeśli jest) granica między dobrem a złem. Mówię o autorce, opisując narrację - pewnie nie powinnam, narrator nie jest autorem i tak dalej -  ale Theo w pewnym momencie mówi, że każde wielkie dzieło jest w jakiejś części autoportretem twórcy, a „Goldfinch” ma w sobie dużo rozważań i przemyśleń, które czasami przysłaniają całą akcję. 

Theodor Decker wchodzi w posiadanie obrazu Fabritiusa w dniu, w którym w wybuchu bomby podłożonej pod budynek Metropolitan Museum of Art w Nowym Jorku ginie jego matka. Obcy człowiek, który powierzył mu pierścień, aby przekazał go jego przyjacielowi, daje mu "Szczygła" aby ocalił go od zniszczenia, jednak kiedy Theo odwiedza sklep 'Hobarta i Blackwella', oddaje adresatowi pierścień, a obraz zatrzymuje dla siebie. Jego życie nagle zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, jest zdany na pracowników socjalnych, nie potrafi poradzić sobie ze śmiercią bliskiej osoby. Zaczyna traktować skradzione dzieło sztuki jak swoją własność, ukrywa je, potem płaci za skrytkę, której może go bezpiecznie trzymać. Jest przestraszonym przestępcą, jakaś wewnętrzna siła nie pozwala mu jednak zwrócić obrazu, tłumaczy sobie, że po tylu latach jest już za późno. Przez swoje decyzje trafia do świata handlarzy sztuką, przestępców i korupcji. 

good doesn’t always follow from good deeds, nor bad deeds result from bad, does it?

„Szczygieł” jest osią wydarzeń powieści, ale nie oznacza to, że to książka o przemycaniu dzieł sztuki. Sensacyjny charakter jest gdzieś w tle, niewiele jest scen trzymających w skręcającej niepewności, nie ma pościgów, porwań, strzelanin. Dla Tartt ważniejsze są nieuchwytne emocje niż zapewnienie rozrywki. „The Goldfinch” to pamiętnik Theo, jego myśli, wyrzuty sumienia, wspomnienia, trudne do zapisania odczucia. Niedokończony portret, który wyłania się z tych zapisków jest pełny smutku, strachu, nieodwzajemnionej miłości, źle dobranych przyjaciół. Mimo sporej objętości tekstowej, Theo rysuje się jako skryty nastolatek, bardzo zamknięty w sobie, nieufny wobec innych ludzi i samego siebie. Wyrzuty sumienia po śmierci matki gryzą go bardzo długo, stale zadaje sobie te same pytania, uparcie rozgranicza świat na dobry (czyli ten przed jej śmiercią) i zły (po). Nie chce zapomnieć, jest pewny, że jedyne czego potrzebuje to zachowanie jej obrazu w pamięci, ciągłe pielęgnowanie rany, która mu po niej została. Ucieka w alkohol i narkotyki, im częściej ma we krwi używki, tym większa jest jego depresja. Kradnie, opuszcza szkołę, robi rzeczy, których nie powstydziłby się stary degenerat, a on ma zaledwie kilkanaście lat. 

„The Goldfinch” to wnikliwe studium żałoby, próba zrozumienia świata na nowo, bez wyrzutów sumienia i gdybania, co by było gdyby spotkanie w szkole, na które musiała iść nie miało się odbyć, gdyby ostatnio w kinie wybrał ten film na który ona chciała pójść gdyby to nie była jego wina, gdyby. Theo nie ma optymistycznego spojrzenia na świat, czasem denerwuje go, że ludzie zachowują się, jakby nic się nie stało, że tkwią w swoim zwykłym, nudnym życiu i zachwycają się, i narzekają, i otaczają się mnóstwem niepotrzebnych rzeczy, ludzi, doświadczeń, prac, domów, organizacji, zapominając, jak okrutne jest życie. 

for humans - trapped in biology- there was no mercy: we lived a while, we fussed around for a bit and died, we rotted in the ground like garbage 

Pod wieloma względami „The Goldfinch” przypominał mi „Moją walkę” Knausgårda. Theo też stacza walkę ze sobą, traci rodziców, jego wrażliwość przytłacza go, nie potrafi poradzić sobie z nadmiarem wspomnień. 

ilustracja do książki, Wesley Merritt
Powieść Tartt można odbierać dwojako: jako dobrze napisaną książkę z niezłą fabułą, dobrze napisanymi postaciami i suspensem, albo jako książkę o dorastaniu, mocno emocjonalną, ważną i trudną, zadającą pytania i oczekującą zastanowienia. Jakkolwiek by jej nie postrzegać, zostaje na dłużej. Dużo o niej myślałam w trakcie (a był to dość długi okres) i już po lekturze. Raczej nie jest to powieść do przeczytania od razu, bardziej do powolnej, wnikliwej lektury. (Być może to tylko moje subiektywne odczucia, po prostu wolę czytać niż mówić, że przeczytałam.) 

Bardzo warto. 

775 stron, Little, Brown and Company, 2013


czwartek, 13 listopada 2014

Na dywaniku. Liebster Blog Award od Owcy


Tak naprawdę zanim Owca nie wymyśliła swoich pytań byłam przekonana, że nie ma nic gorszego na świecie niż "łańcuszki". Tym bardziej cieszę się, że nominowała mnie do zabawy i mogłam odpowiedzieć na jej świetne pytania. Miałam niezłą radochę odpowiadając i tworząc kolaż powyżej (szczególnie malując groźnego barana-zorro - mimo moich starań nie przypomina niestety owcy-ninja). (Bawiłam się tak dobrze, że przez przypadek zdublowałam zdjęcie Wielkiego Buka, zorientowałam się za późno.)

Gonią Cię Niemcy!
A właściwie Norwegowie, bo ze względu na moje senne koszmary (które dotyczą zawsze tylko tego, że gonią mnie Niemcy, w różnych, różnych sytuacjach) Owca trochę nagięła dla mnie pytania. Co prawda Norwegów mam bez negatywnych skojarzeń, ale mnie gonią jak Niemcy w tych koszmarach, więc uciekam co tchu.

1. Pierwsza książka, jaką zabierasz z półki przed ucieczką to...?
Pierwsza z brzegu. (zawsze pierwsze z brzegu stoi "Wyznaję"- just in case)

2. Będziesz biec w stronę gór, czy raczej w stronę morza?
Na oślep biegnę! Albo na tak zwany azymut, ale w moim wypadku to też oznacza, że na oślep, bo czasem nie odróżniam prawej strony od lewej. Wolałabym w stronę gór (bo mam bliżej i łatwiej się tam ukryć), ale nie ma pewności, że nie wyląduję gdzieś nad Bałtykiem (albo Oceanem Atlantyckim).

3. Odwracasz się, by sprawdzić, czy są już blisko, czy zaciskasz powieki i po prostu pędzisz?
Zaciskam powieki i biegnę, popędzana adrenaliną, ale co trochę otwieram jedno oko (lewe, tylko prawym umiem mrugać) i sprawdzam, czy nie wpakuję się w krzaki i czy "Wyznaję" nie wypadło mi z rąk. 

4. Uratujesz po drodze jakieś zwierzę? Jeżeli tak, to jakie i dlaczego będzie to owca?
Uf, dobrze, że otwierałam co trochę lewe oko, bo inaczej nie zauważyłabym tej biednej, małej owieczki (i nie mogłabym jej uratować). (I jaka owca byłaby wtedy na wełniastym?)

Niemcy (Norwegowie) odpuścili, jest już bezpiecznie i leniwie.
(Miła odmiana po moich koszmarach, hihi)

5. Chciałabyś/chciałbyś spisać kiedyś swoje lub cudze przygody - być może zupełnie zmyślone, ale jednak sygnowane Twoim nazwiskiem?
Gdy byłam młodsza, chciałam być pisarzem, skąd wzięła się moja miłość do książek. Teraz zapał na pisanie chyba minął, ale nadal chciałabym po cichu - może niekoniecznie wzięłabym się za coś przygodowego, ale dobra książka z moim nazwiskiem byłaby super. 

6. Gdy zamykasz oczy i wyobrażasz sobie "spokój", to co widzisz?
Widzę ciszę z wiatrem w wysokiej trawie, chłodne słońce, ciepłe stopy, lekkie zmęczenie, powietrze w płucach.

7. Dokończ: nie wyobrażam sobie leniwej niedzieli bez...?
(Nie wiem, jak wygląda leniwa niedziela, więc mogę tylko zgadywać jaka by była, gdyby mi się trafiła) Pewnie nie wiedziałabym, co zrobić z nadmiarem wolnego czasu. Kawa, spacer, kino, książka? Tricky dilemma. 

8. Dostajesz ode mnie jednorazowy wehikuł czasu. I co z nim zrobisz?
Upłynnię :D Nie jestem typem sentymentalnego "wspominacza", chyba nie chciałabym na własnej skórze poczuć, jak żyło się w średniowieczu, spotkania ze zmarłymi też jakoś mnie nie bawią, a pieniędzy na książki wiecznie mi mało. Swoją drogą, ile można dostać za wehikuł czasu, wie ktoś? 

9. Wodzisz palcem po mapie świata. Zatrzymujesz go. Dlaczego akurat w tym miejscu i gdzie ono jest?
Tam u góry, na Islandii. Bo jest piękna, po prostu. 

10. Twój wzrok częściej przyciągają okładki w kolorze...?
Mój wzrok najczęściej przyciągają okładki w mocnych, ostrych kolorach. Co nie jest jednoznaczne z tym, że mi się podobają.

11. Odpowiadasz na te pytania z własnej woli, a za Twoimi plecami wcale nie ma żadnej owcy-ninja z gotowymi do użycia shurikenami, prawda?
Skądże! Za moimi plecami nie ma nikogo (tylko dziwnie patrzy się na mnie ten baran-zorro, ale to nie owca-ninja, prawda?). 


Nie nominuję nikogo, ale jeśli ktoś chciałby odpowiedzieć na te pytania, a nie został przez Owcę wybrany: proszę, zachęcam, weźcie sobie :) 

Dzięki, Owco, fajnie, że jesteś na Wełniastym. 

poniedziałek, 10 listopada 2014

Emmanuel Carrère, Wąsy


Trochę zbyt miałkie jak na thriller, trochę zbyt oszczędne jak na powieść psychologiczną - „Wąsy” są ciekawym zabiegiem stylistycznym, ale wyglądałyby chyba lepiej na ekranie niż papierze. Wszystkie sceny są bardzo plastyczne, niemal wyrywają się, żeby pokazać je przed kamerą; dużo niemych scen, w tle krajobrazy Paryża i Hongkongu, spirala wydarzeń i pogrążanie się w szaleństwie, urwane stop-klatką. Carrère jest z pewnością świetnym scenarzystą, ale „Wąsy” jako powieść raczej mu nie wyszły. (Książka została sfilmowana w 2005, w jego reżyserii.) 

Główny bohater (na okładce, w nocie od wydawcy, jest napisane, że miał na imię Marc, ale nie przypominam sobie, żeby to imię pojawiło się w książce, więc pozostanę przy nieco ogólnym ‘głównym bohaterze’) pewnego dnia postanawia zgolić wąsy - traktuje to bardziej jak żart niż faktyczną zmianę swojego wizerunku. Jest ciekawy, co powie na to jego żona, Agnès - w końcu nigdy wcześniej nie widziała go bez zarostu nad górną wargą, chociaż są małżeństwem już kilka lat. Gdy patrzy w lustro stwierdza, że nie był to najlepszy pomysł, przyzwyczaił się do siebie z wąsem, teraz w ich miejscu jest blady ślad, jedyne nieopalone miejsce. Agnès jednak zachowuje się, jakby niczego nie zauważyła. Tak samo patrzą na niego ich przyjaciele i współpracownicy. Czy to możliwe, że wszyscy z nim pogrywają? Dlaczego nikt nie zauważa, że się ogolił? I dlaczego wszyscy uparcie wmawiają mu, że nigdy wcześniej nie miał wąsa? 

- Jeśli Agnès do ciebie zadzwoni, proszę cię, powiedz mi o tym, to ważne. 
Pokiwała głową.
- Masz kłopoty z Agnès? Dziwnie wyglądasz. 
- Nic nie zauważyłaś?
- Owszem. Dziwnie wyglądasz. 

Główny bohater wpada w obłęd; jest przekonany że został wplątany w jakiś spisek, że wszyscy obrócili się przeciwko niemu, a chwilę później obawia się, że sam jest szalony. „Wąsy” to właściwie zapis jego myśli, narracja prowadzi przez jego szaleństwo (ale czy naprawdę jest szalony?). Próby zrozumienia, odrzucenia, tysiące nowych, coraz bardziej nieprawdopodobnych wydarzeń i kilkanaście różnych odpowiedzi na to samo pytanie. Czytając, razem z głównym bohaterem zastanawiamy się, co tu jest grane, dlaczego im dalej w las tym więcej drzew i jak się to wszystko skończy. 

Poza głównym bohaterem postacie są zaledwie szkicami, bez nazwiska i twarzy, nakręcają szaleństwo głównego bohatera, ale same zostają z boku. Są przekonane o jego chorobie, starają się mu uświadomić jego stan. Angès pokazuje mu zdjęcia z wakacji, powtarza nigdy nie miałeś wąsa, zobacz, a główny bohater widzi wąsatego siebie. Pyta skąd mają wiszący na ścianie kilim? z Jawy? - nie, nie byliśmy nigdy na Jawie. Nigdy nie byliśmy na Jawie, a pamiętam te kilka słów, których nauczyliśmy się w języku indonezyjskim. Selalt siang, selamat sore, terimah kasih. 

kadr z filmu La Moustache (2005), reż. Emmanuel Carrère
Główny bohater trwa w szaleństwie, ale poza tym „Wąsy” jako thriller są bardzo nudne. Niewiele ponad dwieście stron zamiast trzymać w ciągłej niepewności, w pewnym momencie zaczyna nużyć, te same rozmyślania w kółko i w kółko, brak działania, pogrążanie się w sobie. Zarys fabuły na początku bardzo przypominał mi „Ślubną suknię” Pierra Lemaitre, niechcący zaczęłam je ze sobą porównywać i miałam wrażenie że dostaję znowu to samo, to już było. (Poza tym, że „Ślubna suknia” jest naprawdę niezłym thrillerem i niestety nieporównywalnie lepszym pod względem suspensu do „Wąsów”.) 

Otwarte zakończenie pozostawia wolną rękę w interpretacji. Tak naprawdę Carrère nic nim nie wyjaśnia, pozostawia czytelnika jeszcze bardziej skonfundowanego niż był wcześniej. Biorąc pod uwagę, że cała powieść nie upiera się przy jednej wersji wydarzeń, może to i lepiej? 

Pozostawia spory niedosyt. 


209 stron, Wydawnictwo Literackie, 2013


piątek, 31 października 2014

Książki na które można mnie poderwać - listopad/grudzień* 2014


Po tym, jak biografia Dymnej znalazła się we wszystkich księgarniach, za każdym razem, kiedy ją widziałam, wywoływała u mnie wielki smutek, bo zawartość mojego portfela nigdy nie pozwalała mi jej kupić. Kiedy kolejny raz żaliłam się, że znowu widziałam "Dymną" i znowu nie było mnie na nią stać, Kaśka pocieszyła mnie, że może ktoś mi ją sprezentuje. Odparłam: "Mógłby mnie ktoś poderwać na "Dymną". Chętnie bym się dała poderwać" (nawiązując do naszej wcześniejszej rozmowy o facetach)Okazało się, że 'książek, na które można mnie poderwać' jest więcej, bo co miesiąc wychodzi kilka ciekawych tytułów. Kaśkę zawsze można poderwać na "Beksińskich", mnie w tym miesiącu* na jedną z tych. 


*mało fajnych książek w listopadzie, dorzuciłam jeszcze grudzień

Doris Lessing, Złoty notes
"Złoty notes" jest złoty i gruby (na starcie dostaje dwa plusy), a Lessing dostała w 2007 roku Nagrodę Nobla. Polski przekład ukazuje się z lekkim poślizgiem (powieść została opublikowana w 1962). Wielowątkowa, koncentrująca nie tylko na bohaterach, ale także na ówczesnej sytuacji politycznej i dobrze napisana.

Szczepan Twardoch, Drach
Nowa powieść autora "Morfiny". "Saga rodzinna? Wielka opowieść o Śląsku? A może powieść totalna, która wymyka się wszelkim kategoryzacjom?" Twardoch "w szczytowej formie" (z opisu książki na stronie wydawnictwa) - brzmi trochę jak typowy opis książki, ale Twardoch mówił, że warto pisać tylko takie książki, które są lepsze od poprzednich, więc może na "Dracha" naprawdę warto się skusić.

Michał Olszewski, Najlepsze buty na świecie
Olszewski o Polsce pominiętej i ukrytej, o dramatycznych wydarzeniach rozgrywających się na obrzeżach codziennej, zwykłej egzystencji. Historie, o których się nie mówi albo wplata się w wieczorne wydanie wiadomości i szybko o nich zapomina. "Bolesne, choć napisane oszczędnym tonem teksty na szczęście nam na to nie pozwolą".

Stephen King, Przebudzenie
Nowa powieść mistrza horroru. Ja pasuję, za bardzo boję się horrorów, ale może Wy się skusicie. 
https://www.youtube.com/watch?v=YClJkU2c-sU (zawsze bawią mnie zwiastuny książek, ale podrzucam, może tylko do mnie nie przemawiają)

Marta Dymek, Jadłonomia 
Nie czytam i nie recenzuję poradników ani książek kucharskich, ale "Jadłonomia" jest tak piękna i 
tak wege, że musi się znaleźć w tym zestawieniu. Można się najeść samymi zdjęciami. Smacznego.

#cytaty pochodzą w całości z notek wydawniczych, a okładki książek ze stron internetowych wydawnictw

niedziela, 26 października 2014

Charles Bukowski, Najpiękniejsza dziewczyna w mieście


„Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” porządnie deprawuje. Wszystko kipi seksualnością, głuchym, płytkim pożądaniem, seksem i alkoholem. Na pierwszy plan wysuwają się litry piwa, whiskey i nagie ciała kobiet. Każde opowiadanie można sprowadzić do dość prostej konkluzji, o czym i czym myślą mężczyźni. Czasami trudno oddzielić literacką fikcję fantazji erotycznych od elementów biografii, które Bukowski często i otwarcie wprowadza. Czasami bardzo chciałoby się potrafić to rozdzielić. 

"- Gdzie ja, kurwa, jestem? - pytam. - Macie coś do picia? - Oho, wylądowałem w złym towarzystwie, nie mają"

Bukowski podrzuca szokujące obrazy zamknięte w bardzo prostą, prawie potoczną formę. Wulgaryzm zamienia w środek artystyczny, oszczędną narracją wyolbrzymia treść. Żyje tak jak pisze (czy raczej: pisze tak jak żyje); klnie, upija się do nieprzytomności, chodzi na dziwki. Jego bohaterowie zaspokajają jedynie potrzeby seksualne i piją. Dużo. Nikt nigdzie nie wyjeżdża, nikt nie pracuje dłużej niż kilka dni, nikt się nie zakochuje, nikomu nikt nie umiera. Wszyscy są na chwilę, na teraz, bez przeszłości i przyszłości, bez wyborów. Po co komu wspomnienia, skoro są ‘cipki’ i kilka kwart piwa? Po co jutro? Zalani w trupa nie zadają takich pytań. Ludzie z opowiadań „Najpiękniejszej dziewczyny w mieście” to ludzie pijani, szaleni, odrzuceni i samotni. Na niepostawione pytania szukają odpowiedzi w kieliszku, trwają, poszukując zrozumienia i miłości wśród innych outsiderów, w krótkim seksie i w jakimś barze. 

kadr z teledysku do "A Heartbreak", Angus & Julia Stone
To nie lektura dla poszukiwaczy erotyki i porno, chociaż w tych opowiadaniach można znaleźć (właściwie nie trzeba nawet specjalnie szukać) dużo scen wypełnionych pornografią po brzegi. Seks we wszystkich możliwych konfiguracjach, przemoc na tle seksualnym, pedofilia, nekrofilia; od opisów ‘gdzie kto komu co wkłada’ do motywów, które wywołują skrajne obrzydzenie. (Dla każdego coś miłego, jak to mówią). Dla tych, którzy nie bardzo wczuwają się w taką literaturę jest jakieś jedno opowiadanie, jak obstawiać wyścigi konne. I inne, o Hitlerze. (Tak naprawdę trochę ironizuję, a wszystko czyta się bardzo dobrze, tylko trzeba mieć mocne nerwy.)

"dopiero co go zabili, pomyślałem, zabili tego cholernika. jak odróżniają człowieka od wołu? skąd wiedzą, że ja to nie wół?"

Bukowski wcale nie pisze, jakby umarł kilkadziesiąt lat temu. Właściwie to mam chyba bardziej konserwatywne poglądy niż on, a zawsze wydawało mi się, że jestem dość otwartą i liberalną osobą. Może to kwestia geniuszu. Albo wódki. W każdym razie Bukowski to postać kultowa, której prozę się czyta, a „Najpiękniejszą dziewczynę w mieście” trzeba poczuć na własnej skórze. 

Dosadna, ale nie przesadzona. 

*"Najpiękniejszą dziewczynę w mieście" przeczytałyśmy dzięki uprzejmości Noir Sur Blanc 
274 strony, Noir Sur Blanc, 2014


czwartek, 16 października 2014

Agnieszka Kaluga, Zorkownia


W „Zorkowni” jest coś mistycznego, jakieś sacrum przez które zaginanie rogów z pięknymi słowami wydawało mi się barbarzyństwem (a przecież zawsze zaginam rogi, lubię do nich wracać). Nie mam więc wiele ‘oślich rogów’, mam za to wiele stron z lekko rozmiękłym papierem i czcionką. I ciężko mi pisać o tej książce, bo większość moich emocji zlewa się i miesza. Oczy zachodzą mgłą. Chcę i nie chcę. Szukam sposobu; tak jak Kaluga od kilku lat szuka sposobu, żeby emocje, których doświadcza w hospicjum, przenieść na wirtualny papier bloga. „Zorkownia” to właściwie przeniesienie jej postów na papier tradycyjny, a ja kolejny raz przekonuję się, że takie książki (książki blogerów) mają sens.

Kaluga na Zorkowni publikuje od 2011 roku, przez ten czas poznała w hospicjum tysiące ludzi, z niektórymi żegnała się już po kilu dniach. Ilość cierpienia, bólu i braku odciska na niej duże piętno. Na początku wpisy są bardzo idealistyczne, pełne cierpienia, ale też miłości, wiary, wewnętrznej potrzeby pisania o stracie, (nie)obecności. Ten pierwszy rok to rok najbardziej emocjonalny, bardzo przytłaczający smutkiem, ale też niewymownie piękny. Opowieści o ludziach, chorobie, bliskich. Kaluga mocno przeżywa śmierć każdej osoby, którą poznała w hospicjum. Spędza tam kilka dni w tygodniu, często przyjeżdża w nocy. Chce być, pomagać, rozmawiać. Uczy się życia i umierania. Kolejne lata są na blogu krótsze. Zamiast historii są obrazki, ujęcia niektórych dni. Kaluga ucieka w metafory, tworzy słowa. Wszystko jest mniej rzeczywiste, a bardziej literackie. Nie jestem pewna, czy jest to zamierzony cel czy jedynie wynik tego, jak bardzo hospicjum przytłacza. A może tego, że Kaluga w końcu godzi się z tym, że jej pomoc nie sprawi, że ludzie chorzy na raka przestaną umierać. Nadal jest - otwarta i ciepła, pisze o tym, co ważne, rozgrzesza swoje serce, ale nie ma w niej nastoletniej wiary. Chyba po prostu po pewnym czasie nie można już jej mieć. 

„Mam obowiązek WIDZIEĆ rzeczy, smakować rzeczy, cieszyć się nimi.
Bo jestem. 
Póki jestem”

kadr z teledysku "Ósemko", Krzysztof Zalewski, reż. Yulka Wilam
„Zorkownia” to ludzie. Przez Kalugę (Kaluga świetnie pisze) opowiadają swoje historie, swoje lęki, troski, obawy, miłości, marzenia. Podzielone kropkami, spacjami, objęte ramami postu tak naprawdę niewiele różnią się od zwykłej rozmowy, a są przecież zapisem myśli, nie rozmów. Przy tak prawdziwych opowieściach ciężko się nie wzruszyć. Ciężko nie płakać kiedy oni, tam, płaczą. Mimo, że płakali kilka lat temu. W innym miejscu. Daleko i nieosiągalnie. 

Ta książka jest trochę wierszem. Kaluga pisze metaforami, krótkimi zdaniami. Urywki, kilka słów, zdanie urwane w połowie. Trafna puenta. Umiejętnie bawi się słowami. Nie stara się zapisać wszystkiego, nie tworzy dokumentu, ‘odsiewa myśli’. Dużo widzi, stara się widzieć wszystko. Myśli o tych, którzy odeszli. Na święta życzy zmartwychpowstań. Cieszy się, że jest - „Zorkownia” to także jej życie, czasem wplata swoje historie, z wakacji, domu. Jest zbyt wrażliwa, żeby odstawić na bok emocje. Mówi, że w hospicjum odnalazła swoje miejsce, że tęskni. Pokazuje, jak ważni (i jak niedoceniani) są wolontariusze. A przecież tak niewiele trzeba, żeby nim zostać. Dać trochę od siebie - rozmowę, uścisk dłoni, chwilę wspólnej ciszy - i poczuć, że warto.  

„Jeśli jest Bóg, to jest tu właśnie”

Piękna, mocna i bardzo prawdziwa książka. 


nasza ocena: 8/10
Wydawnictwo Znak, 2014
288 stron


piątek, 10 października 2014

Eleanor Catton, Wszystko, co lśni



Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.

Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można o niej usłyszeć to tak naprawdę obłudne kłamstwa i nieumotywowane zachwyty.  Chyba po prostu zapomniałam, że nie wszystkie powieści mają sens, nad którym trzeba się porządnie zastanowić i że nie lubię powieści stcricte fabularnych i historycznych (a „Wszystko, co lśni” niewątpliwie się do nich zalicza). Te szczegóły tylko w niewielkim stopniu odbierały mi przyjemność czytania, dopiero po skończonej lekturze doszłam do wniosku, że jednak czegoś mi w tej powieści brakuje. Tylko czego? skoro fabuła jest, zagadka jest, bohaterowie są zrobieni, Catton pięknie pisze, a Świerkocki pięknie tłumaczy?

„Przemierzył każdy cal Zachodniego Wybrzeża pieszo, wozem, konno i w czółnie. Potrafił wyobrazić sobie pas tych ziem jak na bogato ilustrowanej mapie: na dalekiej północy Mohikiniui i Karamea, gdzie mchy były bujne i wilgotne, listowie woskowate, splątane krzewy pachniały ziemią, a spadłe z palm nikau liście wyglądały jak wielorybie ogony. Dalej na południu płynęła przypominająca brązową emalię rzeka Taramakau; ciągnęły się tam też ząbkowane wieże gór w Punakaiki. Po północnej stronie Hokitika leżały bagniste równiny, na których niezmiennie snuły się dymne opary wilgoci, niemal mżawki. W tej okolicy były także nieckowate jeziora, milczące, gęste od zieleni doliny i kręte flanki lodowców, pomarszczonych błękitem i szarością. Dalej wznosił się grzebień wysokich Alp, a na końcu, na dalekim południu, Okahu i Mahitahi - szerokie, łupkowe plaże, usiane kośćmi potężnych drzew, nieustannie smagane przez fale i ryczący wiatr. Za Okahu wybrzeże stawało się strome i nieprzebyte. Tauwhare wiedział, że jeszcze dalej leżą głębokie wody południowych fiordów, gdzie słońce wcześnie zachodzi za wyrastającymi niespodzianie wierzchołkami gór, woda przybiera więc ten sam sczerniały kolor zaśniedziałego srebra, a cienie rozlewają się niczym oleiste kałuże.” 
(gdybym potrafiła pisać jak Catton, opisałabym jak pięknie pisze, ale nie umiem, więc muszę zadowolić się najdłuższym cytatem świata)

Po mistrzowsku skonstruowana narracja przywodzi na myśl przygodowe powieści sprzed kilkunastu dekad; rękę dałabym sobie uciąć, że napisał ją jakiś Verne albo inny. Tymczasem Catton nie ma nawet trzydziestu lat, a „Wszystko…” jest dopiero jej drugą powieścią. Narrator w liczbie mnogiej okazał się jeszcze bliższy czytelnikowi niż pierwszoosobowy, a oddziaływania gwiazd, planet i nieba z rozgrywającymi się właśnie wydarzeniami bardzo spójne i naturalne. Ciągle smuci mnie to, że nie znam się tak dobrze na astrologii, żeby zdać sobie sprawę na ile wszystko jest tu powiązane. Największą zagadką tej książki nie były dla mnie znaki zodiaku, ale ‘fontaź’, bo nie miałam zielonego pojęcia co to może być, a z kontekstu nigdy nie mogłam wyłapać o co dokładnie chodzi. (Oprócz astrologii nie znam się też na dziewiętnastowiecznej modzie, szukaniu złota i innych rzeczach, o których mówi Catton.) Trochę nie rozumiem też długości poszczególnych części, bo kilka ostatnich ma mniej więcej tyle stron co rozdziały w pierwszej i tego, jak wszystko wymyka się na koniec, pozostawiając uczucie czegoś niedokończonego i błahego. 

Driven to Explore, Amish Solanki
Największym osiągnięciem Catton jest dla mnie pierwsza część, „Kula w kuli”, czyli przeszłość w teraźniejszości. Mężczyźni z miasta Hokitika, zebrani na tajnym spotkaniu w obskurnym hotelu Korona, rozmawiają o podejrzanej śmierci Crosbiego Wellsa, nieudanej próbie samobójczej Anny Wetherell (najlepszej dziwki w mieście), nagłym zniknięciu Emerego Stainsa i skarbie znalezionym w domku Wellsa. Historia ta jest opowiedziana głosem Thomasa Balfoura i innych mieszkańców. Catton z niesamowitą gracją manewruje między poszczególnymi postaciami, całkowicie oddaje im głos, pozwala im mówić przez ich osobowość, a jednocześnie zatrzymuje wszystko dla siebie, długo nie ujawniając prawie niczego. Wprowadza kolejno nowych bohaterów, buduje między nimi relacje, nie popędza akcji, snuje ją zamiast przyspieszać. Roztacza cudowną aurę tajemniczości, rozlewa mgłę nad przepięknymi pejzażami Nowej Zelandii, wpisuje w tło poszukiwaczy złota w moleskinowych spodniach, kapeluszach, z płuczkami w dłoniach. Sprawia, że czytanie przypomina przesypywanie przez palce złotego piasku, drobnych kawałeczków złotego pyłu w poszukiwaniu samorodków. Przez to wszystko mimo, że to zupełnie nie mój klimat i tematyka, czytałam ją z ogromną przyjemnością, a czasami nawet z zapartym tchem, pospieszając oczy, żeby szybciej pochłaniały kolejne linijki i przenosiły mnie na kolejne strony. Nosiłam ją prawie wszędzie, nie przejmując się tym, że jedyne do czego się ta książka nie nadaje to noszenie jej ze sobą i wyjmowanie jej w tramwaju (ludzie naprawdę potrafią dziwnie patrzeć). 

„Walter Moody wstał przed świtem (…), a potem umył się, stojąc przy oknie, wychodzącym na okoliczne dachy, gdy granatowe jeszcze niebo tuż przed wschodem słońca zblakło w szarość, następnie przybrało kolor jasnoniebieski, a w końcu wspaniale żółty niczym żółtko jajka. Wtedy jednak Moody był już ubrany, schodził po schodach i wolał, żeby posmarować jego grzanki masłem, a jajka ugotować na twardo”

Bez szału, ale za to w pięknej scenerii i niebanalnie. 

*„Wszystko, co lśni” przeczytałyśmy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego

nasza ocena: 7/10
Wydawnictwo Literackie, 2014
931 stron


poniedziałek, 29 września 2014

Jak mieć książki za darmo?


 Nie jest tajemnicą, że dzięki współpracy z wydawnictwami, dostajemy książki na własność teoretycznie za darmo (chociaż wszystko to odbywa się na zasadzie barteru, wymiany: egzemplarz-recenzja). Większość ludzi jest jednak szczerze zdumiona, że mamy tak dobry deal i trudno im się dziwić, ja też byłabym zazdrosna. Jednak poza prowadzeniem bloga (co wymaga trochę konsekwencji i ciągłości w umieszczaniu postów, a poza tym wymusza trochę czytanie ‘na czas’), jest mnóstwo innych sposobów na to, jak czytać książki, nie wydając na nie złamanego grosza.


Wypożyczaj książki z biblioteki. One nadal istnieją, chociaż mam wrażenie, że nie wszyscy o tym pamiętają poza momentami, kiedy trzeba wypożyczyć lekturę. A wypożyczanie z biblioteki ma wiele plusów: czytasz za darmo, masz określony czas na przeczytanie (książki nie leżą wiecznie na półce na ‘lepsze czasy’). Nie każdą bibliotekę stać, żeby regularnie uzupełniać wszystkie nowości wydawnicze, ale przynajmniej będziesz mieć okazję, żeby nadrobić całą klasykę literatury (nie wszyscy byli w takim stanie jak Mickiewicz, kiedy pisał Dziady).

Pożyczaj książki od znajomych. Najlepiej od dobrych znajomych i najlepiej od takich, którzy mają dużo książek i niespełnione ambicje chęci pomocy innym. Jeśli w swoich zbiorach będą mieli tytuł, o który ich poprosisz, z chęcią ci go pożyczą na czas zupełnie nieokreślony (im lepiej kogoś znasz, tym czas jest dłuższy, lepiej jednak nie trzymać ich do samej śmierci, bo właścicielowi zawsze tęskno do dobrych książek). A kiedy przeczytałbyś coś, ale sam nie wiesz co, taki znajomy zastąpi internetowy generator rekomendacji i nawet bez ocenienia przez ciebie kilkudziesięciu książek, w reklamówkę z hmu wrzuci kilka naprawdę dobrych powieści.

Czytaj (po prostu).Choć nieco ogólny, ten punkt sprawdza się zawsze. Czytasz, inni widzą, że czytasz i cię to interesuje, więc książki będziesz dostawał na każdą możliwą okazję. Urodziny, imieniny, mikołajki, dzień dziecka, matki, ojca. Od rodziców, przyjaciół, Dzieciątka Jezus i Zajączka. Sprawdzone info.

Wymień się książkami. Jeśli masz trochę książek, których chcesz się pozbyć, możesz zalogować się na serwisie, który oferuje wymianę przedmiotów (finta.pl) lub spróbować znaleźć osobę chętną do wymiany trochę mniej legalnie, na lubimyczytać, facebooku lub blogu. To kupowanie i sprzedawanie jednocześnie, więc ponosisz tylko koszty wysyłki (nie płacąc za przesłanie książki do ciebie), w zasadzie wychodzisz na zero. I masz nową książkę.

Zaloguj się na BookBub. Czytasz w oryginale i masz czytnik ebooków? Od BookBub'a otrzymasz codziennie mail z okazjami dla ciebie. Nie oferują wprawdzie swojej usługi w Polsce, ale równie dobrze możesz korzystać z wersji amerykańskiej. Część książek jest w promocyjnych cenach (zwykle ok. 1-2$), a wiele udostępniają za darmo, wystarczy je pobrać.


Masz swoje sposoby czy wolisz czytać funkiel nówki? 

niedziela, 14 września 2014

Pedro Barrento, Marlene and Sofia. A Double Love Story


Powieść Pedro Barrento zaproponował mi BookBub, a ja się chętnie zgodziłam, bo miała ciekawy opis, przyjemną dla oka okładkę i niezłe opnie na GoodReads. I miała nie być typowym romansidłem, nie była nawet wrzucona do tego gatunku. Być może postawiłam jej zbyt wysokie oczekiwania, bo „Marlene and Sofia” jest dla mnie powieścią dość niskich lotów, mimo złożoności i stopnia skomplikowania fabuły. Barrento wprowadza dwa poziomy narracji, jedną osią są wydarzenia w książce, drugą - pamiętnik autora. Obie się przeplatają i po części uzupełniają, ale obydwie są równie nieprawdopodobne i oderwane od rzeczywistości. 

„Don’t get me wrong, when I’m mad it’s because I’m worried about you, not because I want to impose my own will. I’m an old man, I won’t live much longer, but you still have most of your life ahead of you. It’s a father’s duty to make sure his child knows how to reach the right decisions”.

Na jednym z cokwartalnych spotkań Lizbońskiego Wydziału Gildii Portugalskich Pisarzy (yup, serio) Pedro Barrento (jako postać) otrzymuje do napisania (czy też: dostaje pozwolenie na napisanie) romans osadzony w Lizbonie. Oburzony tym, że on - utalentowany pisarz - swoją historię musi osadzić na swoim podwórku (co dramatycznie obniża szanse na napisanie bestsellera), podczas gdy pisarze-lizusy otrzymują do napisania romans na bajecznym Bora Bora (sic!), zarzuca Przewodniczącemu niesprawiedliwe podejście i nieuczciwe rozdysponowanie tematów. Ten nieoczekiwany „akt nieposłuszeństwa” zostaje zgromiony wściekłą tyradą Przewodniczącego, a Barrento w swojej książce musi zawrzeć jeszcze dwa elementy (poza gatunkiem, miejscem akcji i postaciami): podróż samolotem i ducha. Być może Barrento-autor chciał przedstawić Gildię jako metaforę biurokracji i krótkowzroczności wydawców, ale gdyby Barrento-postać na koniec zginął, dostalibyśmy nie romans, a nową wersję „Procesu” Kafki (nawet jeśli to nawiązanie i inspiracja - wyszło wyjątkowo marnie).

Barrento-postać próbuje stworzyć jakąś sensowną całość z puzzli, które otrzymał (i wykorzystać przy tym fragmenty, które również otrzymał od Gildii)(Gildia jest niekwestionowanym mistrzem hamowania kreatywności pisarzy). Jak na tak trudne zadanie, wychodzi mu całkiem przyzwoicie, ale przy takim misz-maszu i ograniczeniach powieść wychodząca spod jego pióra po prostu nie może być dobra. Tytułowe bohaterki, Marlene i Sofia, przyjaźnią się, chociaż niewiele mają ze sobą wspólnego. O Marlene mówi się jako o kobiecie wyuzdanej i lekkich obyczajów, i nie są to plotki, bo rzeczywiście pracowała jako prostytutka. Teraz jednak chce się „ustatkować” i wyjść za mąż za Joaquima (bohatera z najbardziej rozwiniętym poczuciem moralności), przyjaciela Manuela (Manuel jest ojcem Sofii), chociaż po kryjomu ma namiętny romans z Tiago, komputerowym geekiem, który z kolei jest przyjacielem Sandro (Sandro jest facetem Sofii). Wszystko więc pięknie się łączy i brakuje tylko jednego niewłaściwego kroku, żeby się rozsypało. Pierwszym niewłaściwym krokiem jest zarejestrowanie się dwóch rezydentek domu opieki dla zamożnych (Particii i Teresy) na stronie, gdzie Tiago testuje swój wynalazek: okulary z wbudowanymi niewielkimi kamerkami i mikrofonem, które umożliwiają podgląd live i poruszanie się po mieście bez wstawania z krzesła. Wszystko brzmi na bardzo zagmatwane i naprawdę takie jest; kiedy doda się wszystkie mniej i bardziej znaczące epizody, wspomnienia z dzieciństwa i kolejne fragmenty pamiętników Barrento-postaci, wszystko przewraca się jak w kalejdoskopie i błyszczy (głównie seksem). 

„First you have to „log-on”. My online name is 'Pussycat'.”

Podtytuł został nadany na wyrost; jedna z przedstawionych w książce ‚historii miłosnych’ jest dość oczywista, ale tej drugiej jakoś ciężko mi się doszukać (to znaczy wątki miłosne są, ale jest ich tak dużo, że do końca nie wiadomo, o który chodziło Barrento). Właściwie wątków miłosnych jest chyba aż nadto, spokojnie można byłoby rozdzielić je na kilka powieści i „Marlene and Sofia” by na tym zabiegu nie ucierpiała. Myślę nawet, że tej książki nie da się już bardziej skrzywdzić. Często jest tak, że jakaś postać w powieści irytuje. Ale w powieści Barrento irytuje dosłownie każdy. Pusta Marlene, wiecznie skrzywdzona Sofia, Joaquim, który czasem dosłownie przesadza z moralnością, trzymający brudne naczynia w lodówce Tiago, wiekowa Patricia, która zachowuje się jakby nadal miała szesnaście lat. Irytuje nawet sam Barrento, chyba trochę przytłoczony swoim geniuszem i talentem, z nieustającą potrzebą mówienia o sobie. Nie mogłam Barrento-postaci nie utożsamiać z Barrento-autorem i z narratorem w powieści. Pedro Barrento w moim odczuciu jest więc egocentrykiem szukającym poklasku; facetem, który lubi dziewczyny w minispódniczkach i błędnie uważa, że rozumie kobiety.

kadr z filmu "Hardkor Disko", reż. Krzysztof Skonieczny
"He asked Sofia to shut her eyes when they boarded the airport shuttle, but it was an impossible secret to keep as she could see „Disneyland” written everywhere inside the bus.
She looked at him and smiled.
'I’ve brought you to visit your family,' he told her.
'My familiy?'
'Yes, the other princesses'.”
(ta scena jest tak żałosna, że aż boli)

Sama już nie wiem, czy „Marlene and Sofia” jest romansem czy groteską. Wszystko jest naraz, a ja nie lubię momentów, w których wszystkiego jest tyle, że muszę sama wybierać na czym skupiać uwagę. Błyskotliwe pomysły i zdania, które niosą ze sobą jakiś głębszy przekaz mieszają się z głupiutkim humorem i dosadnym scenami seksu. Gdyby było to jakoś wyważone, nie miałabym do Barrento pretensji (w końcu sama kilka miesięcy temu zachwycałam się „Balladyny i romansami” Karpowicza), ale w „Marlene and Sophii” głupiutki humor i dosadne sceny seksu stanowią przerażająco dużą część. Masochiści być może to docenią, ale nie są to najmilsze do czytania fragmenty. Szukam słowa, które dobrze oddałoby tą powieść. 'Patola' jest chyba najtrafniejsze. 

Podwójnej historii miłosnej Marlene i Sofii po polsku jeszcze nie wydali, ale raczej nie ma na co czekać. 

nasza ocena: 3/10
Kindle Edition, 2014
300 stron


poniedziałek, 8 września 2014

Alice Munro, Księżyce Jowisza


Pamiętam, że na początku miałam jakieś opory z zaakceptowaniem prozy Munro. Opowiadania Kanadyjki zawsze były dla mnie spowite jakąś specyficzną aurą tajemniczości, której nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić. Podczas czytania stawałam się mała i zwykle zaskoczona tym, co Munro chce przekazać: niepewna, czy rozumiem wszystko właściwie, czy nie pominęłam jakiegoś ważnego szczegółu, który nadałby właśnie przeczytanej przeze mnie opowieści inny, głębszy sens. Gubiłam się w tej prozie, zniewolona tym, jak Munro pisze i tym, jak bardzo chciałabym ją zrozumieć. Pewnie od początku coś mi umykało w tomach, chociaż zawsze, niezmiennie byłam pod wrażeniem warsztatu i kunsztu, które są tu prawie namacalne. Im więcej czytam i głębiej poznaję tę wybitną autorkę, tym coraz bardziej doceniam jej opowiadania, umiejętność przedstawienia pozornie zwykłych sytuacji w magiczny, elektryzujący sposób, zostawiający zawsze niedosyt, brak i nieumiejętność rozpoczęcia kolejnej historii bez zastanowienia się nad poprzednią. 

"Życie byłoby super, gdyby nie ludzie - mówi Valerie markotnie. - Brzmi jak cytat, ale chyba sama to sobie wymyśliłam". 

„Księżyce Jowisza” to opowieści o kobietach, bardzo często też opowieści o miłości. Munro nie przedstawia w tym tomie kobiet jednego typu. Jej uwaga jest rozproszona między kobiety silne i uległe, młode i w podeszłym wieku, osamotnione, w gronie rodziny, gadatliwe, zamknięte w sobie, pewne siebie i nieśmiałe; słowem: cała konstelacja kobiet i dziewcząt, które są tematem i pryzmatem, przez który Munro przedstawia mężczyzn w tych opowiadaniach. 

Nigdy nie próbowałam pisać o każdym z opowiadań w tomach osobno i teraz też tego nie zrobię, nie chciałabym przez to nadać tym historiom większej czy też mniejszej wartości niż mają w rzeczywistości. Poza tym każdy, kto choć raz czytał Munro (a niezmiennie powtarzam, że każdy powinien), wie, że tych opowieści nie można tak łatwo streścić i zachować przy tym pełen sens. Niemniej jednak, jedno z nich zwróciło moją szczególną uwagę przez swoją - nietypową dla twórczości Munro - formę: zapisu urywków wspomnień kobiety, zapisanych w pierwszej osobie i bardzo osobistych, uczuciowych i pełnych przemyśleń bohaterki. To wszystko było opozycją do rzeczowych relacji poprzecinanych strzępkami wspomnień, do jakich Munro mnie przyzwyczaiła. „Autobus do Bardon” to zapis kilkunastu krótszych i dłuższych fragmentów z życia kobiety, która podczas związanego z jej pracą wyjazdu do Australii miała romans z żonatym mężczyzną, nazywa go ‚X’. Ta miłość była - nadal jest - dla niej neurotyczna; nie może przestać o niej myśleć, mimo że wszystko jest skończone, skończyło się na pokładzie samolotu, którym wracali do domów. ‚Autobus do Bardon’ to jej  wewnętrzna podróż do Australii, chwil spędzonych z X, próby rozgrzeszenia siebie i wyleczenia się z tej miłości. Można chyba zaryzykować nazwanie tego opowiadania pamiętnikiem; miejscem, gdzie można zapisać swoje myśli, sny, wspomnienia i spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości. 

"To tylko pragnienie przejrzenia się w czyichś oczach - mówi. - Miłość zawsze sprowadza się do miłości własnej. Co za idiotyzm. Nie chcesz tak naprawdę tej drugiej osoby, tylko tego, co możesz od niej dostać. Obsesja i samozakłamanie".

Nieustannie dziwi mnie to, że Munro osadza wszystkie historie na własnym podwórku. Krąży wokół Toronto i Dalgleish, wspomina o fermie lisów, pracy na statku. Niektóre elementy powtarzają się tak często, że kojarzą mi się już tylko z jej twórczością (do tej pory pamiętam gromadkę skunksów bawiących się przed domem w którymś z opowiadań z „Drogiego życia”). W „Księżycach Jowisza” jedynie akcja wspomnianego wcześniej „Autobus do Bardon” opuszcza granice Kanady. Jest w tym coś wygodnego i przytulnego, ta świadomość, że zna się miejsca, w których mieszkają bohaterowie, już z wcześniejszych opowiadań. Można poznawać je jeszcze raz, przedstawione trochę inaczej, jako tło dla innych postaci. Ale czasem miałam ochotę wyrwać się z Kanady, ruszyć w świat, poznać go oczami Munro. Nie potrafię usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu, nosi mnie wtedy, mam w sobie nieposkromioną potrzebę nowości, poznawania nowych miejsc. 

kadr z reklamy zrealizowanej przez "Kinfolk Magazine" (Issue 4: An Ode to Summer)
Munro jest pisarką spokojną, wnikliwym obserwatorem świata i ludzi. Czerpie ze swojego życia i potrafi zapomnieć. Nie pisze łatwo, ale pozwala czytelnikowi na interpretację swoich opowiadań. Sama przyznaje, że nie jej proza nie jest jednoznaczna i niełatwo stwierdzić, czy wszystkie wątki są główne, czy któryś jest „główniejszy”. Mówi, że „niektóre opowiadania (…) mają więcej wspólnego z moim życiem niż inne, ale żadne aż tak wiele, jak się powszechnie sądzi” i bawi się ze mną, bo zaczynam grać sama ze sobą w zgadywanie, które wydarzenia są prawdziwe, które zmyślone, które wzięte z życia autorki, a które tylko zaobserwowane. Ja nie utożsamiam się chyba z żadną bohaterką „Księżyców Jowisza”, chociaż historie z tego tomu były mi chyba najbliższe. Jak Munro jestem postronnym obserwatorem, chłonę wszystko, co jest zapisane i to, czego zdołam doszukać się pomiędzy wierszami. Męczy mnie niedosyt i mam wrażenie, że to przez to, że nie potrafię wycisnąć z tej literatury tego, co można z niej wycisnąć. Nie towarzyszy temu, jak można pochopnie sądzić, uczucie bezsilności - raczej potrzeba widzenia bardziej, które czytanie Alice Munro we mnie wywołuje. 

„Księżyce Jowisza” to dobra (choć trudna) literatura. Raczej dla tych, którzy z prozą tej autorki mieli już styczność wcześniej i którzy wiedzą, jak trzeba te opowiadania czytać - jeżeli w ogóle można tak powiedzieć.

EGZEMPLARZ ZRECENZOWAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA LITERACKIEGO

nasza ocena: 8/10
Wydawnictwo Literackie, 2014
379 stron

środa, 3 września 2014

Guillaume Musso, Jutro


Widzieliście kiedyś "Deja vu" Tony’ego Scotta? Akcja filmu rozpoczyna się od eksplozji na promie, w wyniku której ginie kilkaset osób. W śledztwie okazuje się, że wybuch był dziełem terrorysty, a w odnalezieniu sprawcy ma pomóc specjalna technologia, która pozwala na obejrzenie zdarzeń z niedalekiej przeszłości (zawsze oddalonych o ten sam okres od teraźniejszości i tylko raz, bez możliwości powtórek).  Chociaż film wywołuje wiele dyskusji, czy jest dobry, czy może wcale nie i zdania na jego temat są podzielone, Musso swoją najnowszą książką udowadnia, że tematu zaginania czasoprzestrzeni nie można zrobić lepiej. 

Matthew Shapiro, profesor i najbardziej oblegany wykładowca filozofii na Harvardzie, rok temu w śmiertelnym wypadku stracił ukochaną żonę. Od tamtego czasu wciąż zmaga się z depresją i żyje tylko dla czteroletniej córki, Emily. Przez przypadek trafia na garażową wyprzedaż mebli i przedmiotów i kupuje używanego Macbooka. Na komputerze znajduje kilka zdjęć, a wszystkie w opisie mają adres mailowy, na który Shapiro postanawia napisać. Emma Lovenstein wydaje się być zaskoczona jego pytaniem o zdjęcia, ale wymiana emaili szybko przeradza się w flirt, a Shapiro zaprasza Emmę na randkę. Oboje kupują na tę okazję nowe ubrania, zachowują się, jakby czekała na nich miłość życia, tuż za rogiem, za drzwiami restauracji, za kilka godzin. Oboje docierają na miejsce (to samo) na umówioną godzinę (tą samą), ale się nie spotykają. Musso funduje nam kilka stron suspensu, rozdrażnienia i ciekawości. A potem okazuje się, że za pomocą laptopa mogą wymieniać maile pomimo tego, że jedno z nich żyje w roku 2010, a drugie w 2011.

W „Deja vu” mamy tajną rządową technologię, w „Jutrze” uszkodzonego Macbooka. W porównaniu do wielkich komputerów i urządzeń, które są w stanie pozbawić prądu całe miasto, laptop prawie budzi litość, ale generalnie pomysł zostaje ten sam: zmienić przeszłość. Shapiro kurczowo chwyta się myśli, że Emma mogłaby uchronić jego żonę przed śmiercią. Kiedy Lovenstein (raczej niepocieszona, bo oto mężczyzna jej życia prosi ją żeby wróciła do życia jego zmarłą żonę) decyduje się pomóc Matthew, okazuje się, że nie wszystko jest tak proste i jednoznaczne, jak wcześniej oboje sądzili.

kadr z teledysku "Don't Stare At the Sun", Richard Hawley, reż. George Belfield
Musso ma skłonność do dramatyzowania. Z jednej strony działa to na tempo akcji i rozwój wydarzeń, z drugiej – czasem przesadza. „Jutro” ma elementy romansu, thrilleru, kryminału i (jakby) fantastyki. Niby nie ma tragedii i wszystko się ze sobą łączy i nawet (po części) z siebie wypływa, ale coś w tej powieści nie gra; pomysł jest dobry, ale wykonanie siada i zamiast świetnej książki, dostajemy efektownie zapakowaną w wartką akcję i suspens powieść. Całość wychodzi lekko mdła albo nieumiejętnie przyprawiona (zależy jak na to spojrzeć) i generalnie ciężko strawna.

„Była tak wściekła, że wyłamała obcasy w obu pantoflach i wrzuciła je do metalowego kubła. Śliczny płaszcz podarła gołymi rękami i również cisnęła do śmieci”.

Perełką w tej powieści jest Emma Lovenstein. Samotna, w stanie poddepresyjnym  i nieszczęśliwym związku z żonatym mężczyzną. Ale kto nie ma szczęścia w miłości, ten ma szczęście… w życiu zawodowym, które układa się po jej myśli; jest cenioną sommelierką, pracującą w znanej nowojorskiej restauracji. Emma jest emocjonalna, gwałtowna i trochę infantylna, i wszystkie te cechy kłócą się trochę z rolą detektywa, w jakiej umieścił ją Musso. Bo (co należy zaznaczyć) jako detektyw prowadzący śledztwo na własną rękę (rękę swoją i obie ręce szesnastoletniego Romualda, Francuza, w dodatku nielegalnie przebywającego na terytorium Stanów, uosabiającego typ hakera amatora, którego Emma pieszczotliwe nazywa ‘karaluszkiem’, a co dla mnie było określeniem dość nieprzyjemnym) jest odważna, pewna siebie i zachowuje zimną krew, kiedy trzyma pistolet w ręce (szkoda, że nie potrafi zachować jej, kiedy facet nie przychodzi na randkę).

„Jutro”, mimo ciekawie skonstruowanej intrygi, bardzo dużo traci przez niedopracowanych bohaterów. Samo krążenie emaili w czasoprzestrzeni jakoś niespecjalnie do mnie przemawia, nie mówiąc o ‘powrocie do przyszłości’, który dla mnie powinien mieć nieco więcej cech z przeszłością. „Jutro” to tylko czytadło, czyta się je dobrze, pod warunkiem, że nie zwraca się uwagi na nic poza akcją. Szade, naprawdę miałam nadzieję na tę książkę. 

EGZEMPLARZ ZRECENZOWAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ALBATROS

nasza ocena: 4/10
Wydawnictwo Albatros, 2014
395 stron
do kupienia: Empik

sobota, 30 sierpnia 2014

Książki na które można mnie poderwać we wrześniu



Po tym, jak biografia Dymnej znalazła się we wszystkich księgarniach, za każdym razem, kiedy ją widziałam, wywoływała u mnie wielki smutek, bo zawartość mojego portfela nigdy nie pozwalała mi jej kupić. Kiedy kolejny raz żaliłam się, że znowu widziałam "Dymną" i znowu nie było mnie na nią stać, Kaśka pocieszyła mnie, że może ktoś mi ją sprezentuje. Odparłam: "Mógłby mnie ktoś poderwać na "Dymną". Chętnie bym się dała poderwać" (nawiązując do naszej wcześniejszej rozmowy o facetach)Okazało się, że 'książek, na które można mnie poderwać' jest więcej, bo co miesiąc wychodzi kilka ciekawych tytułów. Kaśkę zawsze można poderwać na "Beksińskich", mnie w tym miesiącu na jedną z tych. 



Deyan Sudjic, B jak Bauhaus. Alfabet współczesności
Sudjic stworzył dociekliwą i zabawną książkę o tym, z czego składa się współczesny świat. "B jak Bauhaus", traktuje nie tylko o Bauhausie, skądinąd jednej z najbardziej rozpoznawalnych  współczesnych uczelni artystyczno-rzemieślniczych. Napisana w formie alfabetu, prosta i jednocześnie niebanalna historia nowoczesności i słownik, który każdy powinien znać.

Barbara Hollender, Od Wajdy do Komasy
Od dobrych książek i filmów bardziej lubię tylko dobre jedzenie. Barbara Hollender, krytyk filmowy, mówi o dobrych filmach, przedstawiając sylwetki najlepszych polskich reżyserów. "Od Andrzeja Wajdy, Krzysztofa Kieślowskiego i Agnieszki Holland, przez Krauzów i Wojciecha Smarzowskiego, aż po pokolenie czterdziestolatków i najmłodszych: Tomasza Wasilewskiego czy Jana Komasę". Dobre polskie kino na stronach książki.

Otto Dov Kulka, Pejzaże metropolii śmierci
Badacz nazizmu i Holokaustu, historyk i ocalony: Otto Dov Kulka spisuje wspomnienia z czasów dzieciństwa w Auschwitz. Trudno przejść obok "Pejzażów metropolii śmierci" obojętnie. "Jedno z najwymowniejszych świadectw czasu odczłowieczenia. Snując przejmujące wspomnienia z lat dzieciństwa spędzonych w Auschwitz i przeplatając je refleksjami mającymi walor wielkiej poezji elegijnej, Dov Kulka niezrównanie wyraził grozę obozu śmierci, mękę rodziny i bliskich, a także niezatarte piętno Auschwitz odciśnięte w pamięci chłopca, który wyrósł na wybitnego historyka Holokaustu. Ogromnie ważna książka, którą trzeba przeczytać." 

Alice Munro, Odcienie miłości
Kolejny tom opowiadań zeszłorocznej noblistki, który ukazuje się nakładem Wydawnictwa Literackiego. Tym razem Munro skupia się na relacjach kobiet i mężczyzn: "rozpadających się i rozkwitających uczuć, zdrady i wierności, rozstań i powrotów, rozwodów i ponownych ślubów". Mistrzyni krótkiej formy z pewnością zagości na tym blogu we wrześniu.

Mikołaj Grynberg, Oskarżam Auschwitz.Opowieści rodzinne
Druga w tym zestawieniu książka o Holokauście. Grynberg w "Oskarżam Auschwitz" przedstawia dwadzieścia kilka rozmów z ocalałymi. Rozmawia z nimi o cierpieniu, rodzinie, tworzenia swojej historii mocno związanej z historią ofiar nazizmu. "Dają one przenikliwy, poruszający obraz przeżyć rozmówców, dotykając tematów często przemilczanych: odkrywania historii rodzinnych, życia w cieniu cierpienia rodziców, bólu z powodu utraty najbliższych, a przede wszystkim potrzeby bycia zrozumianym i poszukiwania bliskości".

Inga Iwasiów, W powietrzu
Ingę Iwasiów po raz pierwszy czytałam z rozdzierającym smutkiem, delikatnie, niemal nabożnie dotykając jej żałoby po śmierci ojca w "Umarł mi". "W powietrzu" z pewnością nie będzie miało wiele wspólnego z fragmentem autobiografii, ale bardzo dobrze się zapowiada; powieści o poszukiwaniu, miłości i pełne wspomnień to zwykle dobre powieści.

Sławomir Mrożek, Słoń
Jeden z niewielu pisarzy ujętych w kanonie lektur szkolnych, których czytam z przyjemnością. "Słoń" to klasyka mrożkowego pisania, opowiadania "najbardziej charakterystyczne dla jego twórczości: groteskowo ukazane sytuacje, w które uwikłany zostaje zdezorientowany bohater, kompromitacja postępowości i rzekomej naukowości, absurdalność poczynań urzędniczej władzy". Czekam na to wznowienie, a czekam na mało wznowień. 

Goce Smilevski, Siostra Zygmunta Freuda
Freud, najbardziej znany i przełomowy psycholog, przedstawiony na stronach dzieła nie popularno-naukowego, a literackiego i właściwie przez pryzmat swojej siostry Adolfiny. "W zadziwiający sposób Smilevski łączy ustępy z dzieł Freuda z niekiedy frenetyczną narracją, tworząc jedyny w swoim rodzaju dialog, który przyciąga błyskotliwością, głębią i emocjonalnością". "Siostra Zygmunta Freuda" może być perełką w tym miesiącu. 

#cytaty pochodzą w całości z notek wydawniczych, a okładki książek ze stron internetowych wydawnictw