Pages

piątek, 31 października 2014

Książki na które można mnie poderwać - listopad/grudzień* 2014


Po tym, jak biografia Dymnej znalazła się we wszystkich księgarniach, za każdym razem, kiedy ją widziałam, wywoływała u mnie wielki smutek, bo zawartość mojego portfela nigdy nie pozwalała mi jej kupić. Kiedy kolejny raz żaliłam się, że znowu widziałam "Dymną" i znowu nie było mnie na nią stać, Kaśka pocieszyła mnie, że może ktoś mi ją sprezentuje. Odparłam: "Mógłby mnie ktoś poderwać na "Dymną". Chętnie bym się dała poderwać" (nawiązując do naszej wcześniejszej rozmowy o facetach)Okazało się, że 'książek, na które można mnie poderwać' jest więcej, bo co miesiąc wychodzi kilka ciekawych tytułów. Kaśkę zawsze można poderwać na "Beksińskich", mnie w tym miesiącu* na jedną z tych. 


*mało fajnych książek w listopadzie, dorzuciłam jeszcze grudzień

Doris Lessing, Złoty notes
"Złoty notes" jest złoty i gruby (na starcie dostaje dwa plusy), a Lessing dostała w 2007 roku Nagrodę Nobla. Polski przekład ukazuje się z lekkim poślizgiem (powieść została opublikowana w 1962). Wielowątkowa, koncentrująca nie tylko na bohaterach, ale także na ówczesnej sytuacji politycznej i dobrze napisana.

Szczepan Twardoch, Drach
Nowa powieść autora "Morfiny". "Saga rodzinna? Wielka opowieść o Śląsku? A może powieść totalna, która wymyka się wszelkim kategoryzacjom?" Twardoch "w szczytowej formie" (z opisu książki na stronie wydawnictwa) - brzmi trochę jak typowy opis książki, ale Twardoch mówił, że warto pisać tylko takie książki, które są lepsze od poprzednich, więc może na "Dracha" naprawdę warto się skusić.

Michał Olszewski, Najlepsze buty na świecie
Olszewski o Polsce pominiętej i ukrytej, o dramatycznych wydarzeniach rozgrywających się na obrzeżach codziennej, zwykłej egzystencji. Historie, o których się nie mówi albo wplata się w wieczorne wydanie wiadomości i szybko o nich zapomina. "Bolesne, choć napisane oszczędnym tonem teksty na szczęście nam na to nie pozwolą".

Stephen King, Przebudzenie
Nowa powieść mistrza horroru. Ja pasuję, za bardzo boję się horrorów, ale może Wy się skusicie. 
https://www.youtube.com/watch?v=YClJkU2c-sU (zawsze bawią mnie zwiastuny książek, ale podrzucam, może tylko do mnie nie przemawiają)

Marta Dymek, Jadłonomia 
Nie czytam i nie recenzuję poradników ani książek kucharskich, ale "Jadłonomia" jest tak piękna i 
tak wege, że musi się znaleźć w tym zestawieniu. Można się najeść samymi zdjęciami. Smacznego.

#cytaty pochodzą w całości z notek wydawniczych, a okładki książek ze stron internetowych wydawnictw

niedziela, 26 października 2014

Charles Bukowski, Najpiękniejsza dziewczyna w mieście


„Najpiękniejsza dziewczyna w mieście” porządnie deprawuje. Wszystko kipi seksualnością, głuchym, płytkim pożądaniem, seksem i alkoholem. Na pierwszy plan wysuwają się litry piwa, whiskey i nagie ciała kobiet. Każde opowiadanie można sprowadzić do dość prostej konkluzji, o czym i czym myślą mężczyźni. Czasami trudno oddzielić literacką fikcję fantazji erotycznych od elementów biografii, które Bukowski często i otwarcie wprowadza. Czasami bardzo chciałoby się potrafić to rozdzielić. 

"- Gdzie ja, kurwa, jestem? - pytam. - Macie coś do picia? - Oho, wylądowałem w złym towarzystwie, nie mają"

Bukowski podrzuca szokujące obrazy zamknięte w bardzo prostą, prawie potoczną formę. Wulgaryzm zamienia w środek artystyczny, oszczędną narracją wyolbrzymia treść. Żyje tak jak pisze (czy raczej: pisze tak jak żyje); klnie, upija się do nieprzytomności, chodzi na dziwki. Jego bohaterowie zaspokajają jedynie potrzeby seksualne i piją. Dużo. Nikt nigdzie nie wyjeżdża, nikt nie pracuje dłużej niż kilka dni, nikt się nie zakochuje, nikomu nikt nie umiera. Wszyscy są na chwilę, na teraz, bez przeszłości i przyszłości, bez wyborów. Po co komu wspomnienia, skoro są ‘cipki’ i kilka kwart piwa? Po co jutro? Zalani w trupa nie zadają takich pytań. Ludzie z opowiadań „Najpiękniejszej dziewczyny w mieście” to ludzie pijani, szaleni, odrzuceni i samotni. Na niepostawione pytania szukają odpowiedzi w kieliszku, trwają, poszukując zrozumienia i miłości wśród innych outsiderów, w krótkim seksie i w jakimś barze. 

kadr z teledysku do "A Heartbreak", Angus & Julia Stone
To nie lektura dla poszukiwaczy erotyki i porno, chociaż w tych opowiadaniach można znaleźć (właściwie nie trzeba nawet specjalnie szukać) dużo scen wypełnionych pornografią po brzegi. Seks we wszystkich możliwych konfiguracjach, przemoc na tle seksualnym, pedofilia, nekrofilia; od opisów ‘gdzie kto komu co wkłada’ do motywów, które wywołują skrajne obrzydzenie. (Dla każdego coś miłego, jak to mówią). Dla tych, którzy nie bardzo wczuwają się w taką literaturę jest jakieś jedno opowiadanie, jak obstawiać wyścigi konne. I inne, o Hitlerze. (Tak naprawdę trochę ironizuję, a wszystko czyta się bardzo dobrze, tylko trzeba mieć mocne nerwy.)

"dopiero co go zabili, pomyślałem, zabili tego cholernika. jak odróżniają człowieka od wołu? skąd wiedzą, że ja to nie wół?"

Bukowski wcale nie pisze, jakby umarł kilkadziesiąt lat temu. Właściwie to mam chyba bardziej konserwatywne poglądy niż on, a zawsze wydawało mi się, że jestem dość otwartą i liberalną osobą. Może to kwestia geniuszu. Albo wódki. W każdym razie Bukowski to postać kultowa, której prozę się czyta, a „Najpiękniejszą dziewczynę w mieście” trzeba poczuć na własnej skórze. 

Dosadna, ale nie przesadzona. 

*"Najpiękniejszą dziewczynę w mieście" przeczytałyśmy dzięki uprzejmości Noir Sur Blanc 
274 strony, Noir Sur Blanc, 2014


czwartek, 16 października 2014

Agnieszka Kaluga, Zorkownia


W „Zorkowni” jest coś mistycznego, jakieś sacrum przez które zaginanie rogów z pięknymi słowami wydawało mi się barbarzyństwem (a przecież zawsze zaginam rogi, lubię do nich wracać). Nie mam więc wiele ‘oślich rogów’, mam za to wiele stron z lekko rozmiękłym papierem i czcionką. I ciężko mi pisać o tej książce, bo większość moich emocji zlewa się i miesza. Oczy zachodzą mgłą. Chcę i nie chcę. Szukam sposobu; tak jak Kaluga od kilku lat szuka sposobu, żeby emocje, których doświadcza w hospicjum, przenieść na wirtualny papier bloga. „Zorkownia” to właściwie przeniesienie jej postów na papier tradycyjny, a ja kolejny raz przekonuję się, że takie książki (książki blogerów) mają sens.

Kaluga na Zorkowni publikuje od 2011 roku, przez ten czas poznała w hospicjum tysiące ludzi, z niektórymi żegnała się już po kilu dniach. Ilość cierpienia, bólu i braku odciska na niej duże piętno. Na początku wpisy są bardzo idealistyczne, pełne cierpienia, ale też miłości, wiary, wewnętrznej potrzeby pisania o stracie, (nie)obecności. Ten pierwszy rok to rok najbardziej emocjonalny, bardzo przytłaczający smutkiem, ale też niewymownie piękny. Opowieści o ludziach, chorobie, bliskich. Kaluga mocno przeżywa śmierć każdej osoby, którą poznała w hospicjum. Spędza tam kilka dni w tygodniu, często przyjeżdża w nocy. Chce być, pomagać, rozmawiać. Uczy się życia i umierania. Kolejne lata są na blogu krótsze. Zamiast historii są obrazki, ujęcia niektórych dni. Kaluga ucieka w metafory, tworzy słowa. Wszystko jest mniej rzeczywiste, a bardziej literackie. Nie jestem pewna, czy jest to zamierzony cel czy jedynie wynik tego, jak bardzo hospicjum przytłacza. A może tego, że Kaluga w końcu godzi się z tym, że jej pomoc nie sprawi, że ludzie chorzy na raka przestaną umierać. Nadal jest - otwarta i ciepła, pisze o tym, co ważne, rozgrzesza swoje serce, ale nie ma w niej nastoletniej wiary. Chyba po prostu po pewnym czasie nie można już jej mieć. 

„Mam obowiązek WIDZIEĆ rzeczy, smakować rzeczy, cieszyć się nimi.
Bo jestem. 
Póki jestem”

kadr z teledysku "Ósemko", Krzysztof Zalewski, reż. Yulka Wilam
„Zorkownia” to ludzie. Przez Kalugę (Kaluga świetnie pisze) opowiadają swoje historie, swoje lęki, troski, obawy, miłości, marzenia. Podzielone kropkami, spacjami, objęte ramami postu tak naprawdę niewiele różnią się od zwykłej rozmowy, a są przecież zapisem myśli, nie rozmów. Przy tak prawdziwych opowieściach ciężko się nie wzruszyć. Ciężko nie płakać kiedy oni, tam, płaczą. Mimo, że płakali kilka lat temu. W innym miejscu. Daleko i nieosiągalnie. 

Ta książka jest trochę wierszem. Kaluga pisze metaforami, krótkimi zdaniami. Urywki, kilka słów, zdanie urwane w połowie. Trafna puenta. Umiejętnie bawi się słowami. Nie stara się zapisać wszystkiego, nie tworzy dokumentu, ‘odsiewa myśli’. Dużo widzi, stara się widzieć wszystko. Myśli o tych, którzy odeszli. Na święta życzy zmartwychpowstań. Cieszy się, że jest - „Zorkownia” to także jej życie, czasem wplata swoje historie, z wakacji, domu. Jest zbyt wrażliwa, żeby odstawić na bok emocje. Mówi, że w hospicjum odnalazła swoje miejsce, że tęskni. Pokazuje, jak ważni (i jak niedoceniani) są wolontariusze. A przecież tak niewiele trzeba, żeby nim zostać. Dać trochę od siebie - rozmowę, uścisk dłoni, chwilę wspólnej ciszy - i poczuć, że warto.  

„Jeśli jest Bóg, to jest tu właśnie”

Piękna, mocna i bardzo prawdziwa książka. 


nasza ocena: 8/10
Wydawnictwo Znak, 2014
288 stron


piątek, 10 października 2014

Eleanor Catton, Wszystko, co lśni



Najdłuższa powieść w historii wyróżniona Nagrodą Bookera, dwanaście części, ponad dziewięćset stron i siedemdziesiąt rozdziałów, kilkadziesiąt postaci i wątków, świetne recenzje w mediach polskich i zagranicznych, miliony zafascynowanych czytelników: „Wszystko, co lśni” jest trochę przegadane.

Nie jest tak, że uważam, że Catton napisała złą książkę i wszystko to, co można o niej usłyszeć to tak naprawdę obłudne kłamstwa i nieumotywowane zachwyty.  Chyba po prostu zapomniałam, że nie wszystkie powieści mają sens, nad którym trzeba się porządnie zastanowić i że nie lubię powieści stcricte fabularnych i historycznych (a „Wszystko, co lśni” niewątpliwie się do nich zalicza). Te szczegóły tylko w niewielkim stopniu odbierały mi przyjemność czytania, dopiero po skończonej lekturze doszłam do wniosku, że jednak czegoś mi w tej powieści brakuje. Tylko czego? skoro fabuła jest, zagadka jest, bohaterowie są zrobieni, Catton pięknie pisze, a Świerkocki pięknie tłumaczy?

„Przemierzył każdy cal Zachodniego Wybrzeża pieszo, wozem, konno i w czółnie. Potrafił wyobrazić sobie pas tych ziem jak na bogato ilustrowanej mapie: na dalekiej północy Mohikiniui i Karamea, gdzie mchy były bujne i wilgotne, listowie woskowate, splątane krzewy pachniały ziemią, a spadłe z palm nikau liście wyglądały jak wielorybie ogony. Dalej na południu płynęła przypominająca brązową emalię rzeka Taramakau; ciągnęły się tam też ząbkowane wieże gór w Punakaiki. Po północnej stronie Hokitika leżały bagniste równiny, na których niezmiennie snuły się dymne opary wilgoci, niemal mżawki. W tej okolicy były także nieckowate jeziora, milczące, gęste od zieleni doliny i kręte flanki lodowców, pomarszczonych błękitem i szarością. Dalej wznosił się grzebień wysokich Alp, a na końcu, na dalekim południu, Okahu i Mahitahi - szerokie, łupkowe plaże, usiane kośćmi potężnych drzew, nieustannie smagane przez fale i ryczący wiatr. Za Okahu wybrzeże stawało się strome i nieprzebyte. Tauwhare wiedział, że jeszcze dalej leżą głębokie wody południowych fiordów, gdzie słońce wcześnie zachodzi za wyrastającymi niespodzianie wierzchołkami gór, woda przybiera więc ten sam sczerniały kolor zaśniedziałego srebra, a cienie rozlewają się niczym oleiste kałuże.” 
(gdybym potrafiła pisać jak Catton, opisałabym jak pięknie pisze, ale nie umiem, więc muszę zadowolić się najdłuższym cytatem świata)

Po mistrzowsku skonstruowana narracja przywodzi na myśl przygodowe powieści sprzed kilkunastu dekad; rękę dałabym sobie uciąć, że napisał ją jakiś Verne albo inny. Tymczasem Catton nie ma nawet trzydziestu lat, a „Wszystko…” jest dopiero jej drugą powieścią. Narrator w liczbie mnogiej okazał się jeszcze bliższy czytelnikowi niż pierwszoosobowy, a oddziaływania gwiazd, planet i nieba z rozgrywającymi się właśnie wydarzeniami bardzo spójne i naturalne. Ciągle smuci mnie to, że nie znam się tak dobrze na astrologii, żeby zdać sobie sprawę na ile wszystko jest tu powiązane. Największą zagadką tej książki nie były dla mnie znaki zodiaku, ale ‘fontaź’, bo nie miałam zielonego pojęcia co to może być, a z kontekstu nigdy nie mogłam wyłapać o co dokładnie chodzi. (Oprócz astrologii nie znam się też na dziewiętnastowiecznej modzie, szukaniu złota i innych rzeczach, o których mówi Catton.) Trochę nie rozumiem też długości poszczególnych części, bo kilka ostatnich ma mniej więcej tyle stron co rozdziały w pierwszej i tego, jak wszystko wymyka się na koniec, pozostawiając uczucie czegoś niedokończonego i błahego. 

Driven to Explore, Amish Solanki
Największym osiągnięciem Catton jest dla mnie pierwsza część, „Kula w kuli”, czyli przeszłość w teraźniejszości. Mężczyźni z miasta Hokitika, zebrani na tajnym spotkaniu w obskurnym hotelu Korona, rozmawiają o podejrzanej śmierci Crosbiego Wellsa, nieudanej próbie samobójczej Anny Wetherell (najlepszej dziwki w mieście), nagłym zniknięciu Emerego Stainsa i skarbie znalezionym w domku Wellsa. Historia ta jest opowiedziana głosem Thomasa Balfoura i innych mieszkańców. Catton z niesamowitą gracją manewruje między poszczególnymi postaciami, całkowicie oddaje im głos, pozwala im mówić przez ich osobowość, a jednocześnie zatrzymuje wszystko dla siebie, długo nie ujawniając prawie niczego. Wprowadza kolejno nowych bohaterów, buduje między nimi relacje, nie popędza akcji, snuje ją zamiast przyspieszać. Roztacza cudowną aurę tajemniczości, rozlewa mgłę nad przepięknymi pejzażami Nowej Zelandii, wpisuje w tło poszukiwaczy złota w moleskinowych spodniach, kapeluszach, z płuczkami w dłoniach. Sprawia, że czytanie przypomina przesypywanie przez palce złotego piasku, drobnych kawałeczków złotego pyłu w poszukiwaniu samorodków. Przez to wszystko mimo, że to zupełnie nie mój klimat i tematyka, czytałam ją z ogromną przyjemnością, a czasami nawet z zapartym tchem, pospieszając oczy, żeby szybciej pochłaniały kolejne linijki i przenosiły mnie na kolejne strony. Nosiłam ją prawie wszędzie, nie przejmując się tym, że jedyne do czego się ta książka nie nadaje to noszenie jej ze sobą i wyjmowanie jej w tramwaju (ludzie naprawdę potrafią dziwnie patrzeć). 

„Walter Moody wstał przed świtem (…), a potem umył się, stojąc przy oknie, wychodzącym na okoliczne dachy, gdy granatowe jeszcze niebo tuż przed wschodem słońca zblakło w szarość, następnie przybrało kolor jasnoniebieski, a w końcu wspaniale żółty niczym żółtko jajka. Wtedy jednak Moody był już ubrany, schodził po schodach i wolał, żeby posmarować jego grzanki masłem, a jajka ugotować na twardo”

Bez szału, ale za to w pięknej scenerii i niebanalnie. 

*„Wszystko, co lśni” przeczytałyśmy dzięki uprzejmości Wydawnictwa Literackiego

nasza ocena: 7/10
Wydawnictwo Literackie, 2014
931 stron