Pages

poniedziałek, 29 września 2014

Jak mieć książki za darmo?


 Nie jest tajemnicą, że dzięki współpracy z wydawnictwami, dostajemy książki na własność teoretycznie za darmo (chociaż wszystko to odbywa się na zasadzie barteru, wymiany: egzemplarz-recenzja). Większość ludzi jest jednak szczerze zdumiona, że mamy tak dobry deal i trudno im się dziwić, ja też byłabym zazdrosna. Jednak poza prowadzeniem bloga (co wymaga trochę konsekwencji i ciągłości w umieszczaniu postów, a poza tym wymusza trochę czytanie ‘na czas’), jest mnóstwo innych sposobów na to, jak czytać książki, nie wydając na nie złamanego grosza.


Wypożyczaj książki z biblioteki. One nadal istnieją, chociaż mam wrażenie, że nie wszyscy o tym pamiętają poza momentami, kiedy trzeba wypożyczyć lekturę. A wypożyczanie z biblioteki ma wiele plusów: czytasz za darmo, masz określony czas na przeczytanie (książki nie leżą wiecznie na półce na ‘lepsze czasy’). Nie każdą bibliotekę stać, żeby regularnie uzupełniać wszystkie nowości wydawnicze, ale przynajmniej będziesz mieć okazję, żeby nadrobić całą klasykę literatury (nie wszyscy byli w takim stanie jak Mickiewicz, kiedy pisał Dziady).

Pożyczaj książki od znajomych. Najlepiej od dobrych znajomych i najlepiej od takich, którzy mają dużo książek i niespełnione ambicje chęci pomocy innym. Jeśli w swoich zbiorach będą mieli tytuł, o który ich poprosisz, z chęcią ci go pożyczą na czas zupełnie nieokreślony (im lepiej kogoś znasz, tym czas jest dłuższy, lepiej jednak nie trzymać ich do samej śmierci, bo właścicielowi zawsze tęskno do dobrych książek). A kiedy przeczytałbyś coś, ale sam nie wiesz co, taki znajomy zastąpi internetowy generator rekomendacji i nawet bez ocenienia przez ciebie kilkudziesięciu książek, w reklamówkę z hmu wrzuci kilka naprawdę dobrych powieści.

Czytaj (po prostu).Choć nieco ogólny, ten punkt sprawdza się zawsze. Czytasz, inni widzą, że czytasz i cię to interesuje, więc książki będziesz dostawał na każdą możliwą okazję. Urodziny, imieniny, mikołajki, dzień dziecka, matki, ojca. Od rodziców, przyjaciół, Dzieciątka Jezus i Zajączka. Sprawdzone info.

Wymień się książkami. Jeśli masz trochę książek, których chcesz się pozbyć, możesz zalogować się na serwisie, który oferuje wymianę przedmiotów (finta.pl) lub spróbować znaleźć osobę chętną do wymiany trochę mniej legalnie, na lubimyczytać, facebooku lub blogu. To kupowanie i sprzedawanie jednocześnie, więc ponosisz tylko koszty wysyłki (nie płacąc za przesłanie książki do ciebie), w zasadzie wychodzisz na zero. I masz nową książkę.

Zaloguj się na BookBub. Czytasz w oryginale i masz czytnik ebooków? Od BookBub'a otrzymasz codziennie mail z okazjami dla ciebie. Nie oferują wprawdzie swojej usługi w Polsce, ale równie dobrze możesz korzystać z wersji amerykańskiej. Część książek jest w promocyjnych cenach (zwykle ok. 1-2$), a wiele udostępniają za darmo, wystarczy je pobrać.


Masz swoje sposoby czy wolisz czytać funkiel nówki? 

niedziela, 14 września 2014

Pedro Barrento, Marlene and Sofia. A Double Love Story


Powieść Pedro Barrento zaproponował mi BookBub, a ja się chętnie zgodziłam, bo miała ciekawy opis, przyjemną dla oka okładkę i niezłe opnie na GoodReads. I miała nie być typowym romansidłem, nie była nawet wrzucona do tego gatunku. Być może postawiłam jej zbyt wysokie oczekiwania, bo „Marlene and Sofia” jest dla mnie powieścią dość niskich lotów, mimo złożoności i stopnia skomplikowania fabuły. Barrento wprowadza dwa poziomy narracji, jedną osią są wydarzenia w książce, drugą - pamiętnik autora. Obie się przeplatają i po części uzupełniają, ale obydwie są równie nieprawdopodobne i oderwane od rzeczywistości. 

„Don’t get me wrong, when I’m mad it’s because I’m worried about you, not because I want to impose my own will. I’m an old man, I won’t live much longer, but you still have most of your life ahead of you. It’s a father’s duty to make sure his child knows how to reach the right decisions”.

Na jednym z cokwartalnych spotkań Lizbońskiego Wydziału Gildii Portugalskich Pisarzy (yup, serio) Pedro Barrento (jako postać) otrzymuje do napisania (czy też: dostaje pozwolenie na napisanie) romans osadzony w Lizbonie. Oburzony tym, że on - utalentowany pisarz - swoją historię musi osadzić na swoim podwórku (co dramatycznie obniża szanse na napisanie bestsellera), podczas gdy pisarze-lizusy otrzymują do napisania romans na bajecznym Bora Bora (sic!), zarzuca Przewodniczącemu niesprawiedliwe podejście i nieuczciwe rozdysponowanie tematów. Ten nieoczekiwany „akt nieposłuszeństwa” zostaje zgromiony wściekłą tyradą Przewodniczącego, a Barrento w swojej książce musi zawrzeć jeszcze dwa elementy (poza gatunkiem, miejscem akcji i postaciami): podróż samolotem i ducha. Być może Barrento-autor chciał przedstawić Gildię jako metaforę biurokracji i krótkowzroczności wydawców, ale gdyby Barrento-postać na koniec zginął, dostalibyśmy nie romans, a nową wersję „Procesu” Kafki (nawet jeśli to nawiązanie i inspiracja - wyszło wyjątkowo marnie).

Barrento-postać próbuje stworzyć jakąś sensowną całość z puzzli, które otrzymał (i wykorzystać przy tym fragmenty, które również otrzymał od Gildii)(Gildia jest niekwestionowanym mistrzem hamowania kreatywności pisarzy). Jak na tak trudne zadanie, wychodzi mu całkiem przyzwoicie, ale przy takim misz-maszu i ograniczeniach powieść wychodząca spod jego pióra po prostu nie może być dobra. Tytułowe bohaterki, Marlene i Sofia, przyjaźnią się, chociaż niewiele mają ze sobą wspólnego. O Marlene mówi się jako o kobiecie wyuzdanej i lekkich obyczajów, i nie są to plotki, bo rzeczywiście pracowała jako prostytutka. Teraz jednak chce się „ustatkować” i wyjść za mąż za Joaquima (bohatera z najbardziej rozwiniętym poczuciem moralności), przyjaciela Manuela (Manuel jest ojcem Sofii), chociaż po kryjomu ma namiętny romans z Tiago, komputerowym geekiem, który z kolei jest przyjacielem Sandro (Sandro jest facetem Sofii). Wszystko więc pięknie się łączy i brakuje tylko jednego niewłaściwego kroku, żeby się rozsypało. Pierwszym niewłaściwym krokiem jest zarejestrowanie się dwóch rezydentek domu opieki dla zamożnych (Particii i Teresy) na stronie, gdzie Tiago testuje swój wynalazek: okulary z wbudowanymi niewielkimi kamerkami i mikrofonem, które umożliwiają podgląd live i poruszanie się po mieście bez wstawania z krzesła. Wszystko brzmi na bardzo zagmatwane i naprawdę takie jest; kiedy doda się wszystkie mniej i bardziej znaczące epizody, wspomnienia z dzieciństwa i kolejne fragmenty pamiętników Barrento-postaci, wszystko przewraca się jak w kalejdoskopie i błyszczy (głównie seksem). 

„First you have to „log-on”. My online name is 'Pussycat'.”

Podtytuł został nadany na wyrost; jedna z przedstawionych w książce ‚historii miłosnych’ jest dość oczywista, ale tej drugiej jakoś ciężko mi się doszukać (to znaczy wątki miłosne są, ale jest ich tak dużo, że do końca nie wiadomo, o który chodziło Barrento). Właściwie wątków miłosnych jest chyba aż nadto, spokojnie można byłoby rozdzielić je na kilka powieści i „Marlene and Sofia” by na tym zabiegu nie ucierpiała. Myślę nawet, że tej książki nie da się już bardziej skrzywdzić. Często jest tak, że jakaś postać w powieści irytuje. Ale w powieści Barrento irytuje dosłownie każdy. Pusta Marlene, wiecznie skrzywdzona Sofia, Joaquim, który czasem dosłownie przesadza z moralnością, trzymający brudne naczynia w lodówce Tiago, wiekowa Patricia, która zachowuje się jakby nadal miała szesnaście lat. Irytuje nawet sam Barrento, chyba trochę przytłoczony swoim geniuszem i talentem, z nieustającą potrzebą mówienia o sobie. Nie mogłam Barrento-postaci nie utożsamiać z Barrento-autorem i z narratorem w powieści. Pedro Barrento w moim odczuciu jest więc egocentrykiem szukającym poklasku; facetem, który lubi dziewczyny w minispódniczkach i błędnie uważa, że rozumie kobiety.

kadr z filmu "Hardkor Disko", reż. Krzysztof Skonieczny
"He asked Sofia to shut her eyes when they boarded the airport shuttle, but it was an impossible secret to keep as she could see „Disneyland” written everywhere inside the bus.
She looked at him and smiled.
'I’ve brought you to visit your family,' he told her.
'My familiy?'
'Yes, the other princesses'.”
(ta scena jest tak żałosna, że aż boli)

Sama już nie wiem, czy „Marlene and Sofia” jest romansem czy groteską. Wszystko jest naraz, a ja nie lubię momentów, w których wszystkiego jest tyle, że muszę sama wybierać na czym skupiać uwagę. Błyskotliwe pomysły i zdania, które niosą ze sobą jakiś głębszy przekaz mieszają się z głupiutkim humorem i dosadnym scenami seksu. Gdyby było to jakoś wyważone, nie miałabym do Barrento pretensji (w końcu sama kilka miesięcy temu zachwycałam się „Balladyny i romansami” Karpowicza), ale w „Marlene and Sophii” głupiutki humor i dosadne sceny seksu stanowią przerażająco dużą część. Masochiści być może to docenią, ale nie są to najmilsze do czytania fragmenty. Szukam słowa, które dobrze oddałoby tą powieść. 'Patola' jest chyba najtrafniejsze. 

Podwójnej historii miłosnej Marlene i Sofii po polsku jeszcze nie wydali, ale raczej nie ma na co czekać. 

nasza ocena: 3/10
Kindle Edition, 2014
300 stron


poniedziałek, 8 września 2014

Alice Munro, Księżyce Jowisza


Pamiętam, że na początku miałam jakieś opory z zaakceptowaniem prozy Munro. Opowiadania Kanadyjki zawsze były dla mnie spowite jakąś specyficzną aurą tajemniczości, której nie rozumiałam i nie potrafiłam wyjaśnić. Podczas czytania stawałam się mała i zwykle zaskoczona tym, co Munro chce przekazać: niepewna, czy rozumiem wszystko właściwie, czy nie pominęłam jakiegoś ważnego szczegółu, który nadałby właśnie przeczytanej przeze mnie opowieści inny, głębszy sens. Gubiłam się w tej prozie, zniewolona tym, jak Munro pisze i tym, jak bardzo chciałabym ją zrozumieć. Pewnie od początku coś mi umykało w tomach, chociaż zawsze, niezmiennie byłam pod wrażeniem warsztatu i kunsztu, które są tu prawie namacalne. Im więcej czytam i głębiej poznaję tę wybitną autorkę, tym coraz bardziej doceniam jej opowiadania, umiejętność przedstawienia pozornie zwykłych sytuacji w magiczny, elektryzujący sposób, zostawiający zawsze niedosyt, brak i nieumiejętność rozpoczęcia kolejnej historii bez zastanowienia się nad poprzednią. 

"Życie byłoby super, gdyby nie ludzie - mówi Valerie markotnie. - Brzmi jak cytat, ale chyba sama to sobie wymyśliłam". 

„Księżyce Jowisza” to opowieści o kobietach, bardzo często też opowieści o miłości. Munro nie przedstawia w tym tomie kobiet jednego typu. Jej uwaga jest rozproszona między kobiety silne i uległe, młode i w podeszłym wieku, osamotnione, w gronie rodziny, gadatliwe, zamknięte w sobie, pewne siebie i nieśmiałe; słowem: cała konstelacja kobiet i dziewcząt, które są tematem i pryzmatem, przez który Munro przedstawia mężczyzn w tych opowiadaniach. 

Nigdy nie próbowałam pisać o każdym z opowiadań w tomach osobno i teraz też tego nie zrobię, nie chciałabym przez to nadać tym historiom większej czy też mniejszej wartości niż mają w rzeczywistości. Poza tym każdy, kto choć raz czytał Munro (a niezmiennie powtarzam, że każdy powinien), wie, że tych opowieści nie można tak łatwo streścić i zachować przy tym pełen sens. Niemniej jednak, jedno z nich zwróciło moją szczególną uwagę przez swoją - nietypową dla twórczości Munro - formę: zapisu urywków wspomnień kobiety, zapisanych w pierwszej osobie i bardzo osobistych, uczuciowych i pełnych przemyśleń bohaterki. To wszystko było opozycją do rzeczowych relacji poprzecinanych strzępkami wspomnień, do jakich Munro mnie przyzwyczaiła. „Autobus do Bardon” to zapis kilkunastu krótszych i dłuższych fragmentów z życia kobiety, która podczas związanego z jej pracą wyjazdu do Australii miała romans z żonatym mężczyzną, nazywa go ‚X’. Ta miłość była - nadal jest - dla niej neurotyczna; nie może przestać o niej myśleć, mimo że wszystko jest skończone, skończyło się na pokładzie samolotu, którym wracali do domów. ‚Autobus do Bardon’ to jej  wewnętrzna podróż do Australii, chwil spędzonych z X, próby rozgrzeszenia siebie i wyleczenia się z tej miłości. Można chyba zaryzykować nazwanie tego opowiadania pamiętnikiem; miejscem, gdzie można zapisać swoje myśli, sny, wspomnienia i spostrzeżenia dotyczące rzeczywistości. 

"To tylko pragnienie przejrzenia się w czyichś oczach - mówi. - Miłość zawsze sprowadza się do miłości własnej. Co za idiotyzm. Nie chcesz tak naprawdę tej drugiej osoby, tylko tego, co możesz od niej dostać. Obsesja i samozakłamanie".

Nieustannie dziwi mnie to, że Munro osadza wszystkie historie na własnym podwórku. Krąży wokół Toronto i Dalgleish, wspomina o fermie lisów, pracy na statku. Niektóre elementy powtarzają się tak często, że kojarzą mi się już tylko z jej twórczością (do tej pory pamiętam gromadkę skunksów bawiących się przed domem w którymś z opowiadań z „Drogiego życia”). W „Księżycach Jowisza” jedynie akcja wspomnianego wcześniej „Autobus do Bardon” opuszcza granice Kanady. Jest w tym coś wygodnego i przytulnego, ta świadomość, że zna się miejsca, w których mieszkają bohaterowie, już z wcześniejszych opowiadań. Można poznawać je jeszcze raz, przedstawione trochę inaczej, jako tło dla innych postaci. Ale czasem miałam ochotę wyrwać się z Kanady, ruszyć w świat, poznać go oczami Munro. Nie potrafię usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu, nosi mnie wtedy, mam w sobie nieposkromioną potrzebę nowości, poznawania nowych miejsc. 

kadr z reklamy zrealizowanej przez "Kinfolk Magazine" (Issue 4: An Ode to Summer)
Munro jest pisarką spokojną, wnikliwym obserwatorem świata i ludzi. Czerpie ze swojego życia i potrafi zapomnieć. Nie pisze łatwo, ale pozwala czytelnikowi na interpretację swoich opowiadań. Sama przyznaje, że nie jej proza nie jest jednoznaczna i niełatwo stwierdzić, czy wszystkie wątki są główne, czy któryś jest „główniejszy”. Mówi, że „niektóre opowiadania (…) mają więcej wspólnego z moim życiem niż inne, ale żadne aż tak wiele, jak się powszechnie sądzi” i bawi się ze mną, bo zaczynam grać sama ze sobą w zgadywanie, które wydarzenia są prawdziwe, które zmyślone, które wzięte z życia autorki, a które tylko zaobserwowane. Ja nie utożsamiam się chyba z żadną bohaterką „Księżyców Jowisza”, chociaż historie z tego tomu były mi chyba najbliższe. Jak Munro jestem postronnym obserwatorem, chłonę wszystko, co jest zapisane i to, czego zdołam doszukać się pomiędzy wierszami. Męczy mnie niedosyt i mam wrażenie, że to przez to, że nie potrafię wycisnąć z tej literatury tego, co można z niej wycisnąć. Nie towarzyszy temu, jak można pochopnie sądzić, uczucie bezsilności - raczej potrzeba widzenia bardziej, które czytanie Alice Munro we mnie wywołuje. 

„Księżyce Jowisza” to dobra (choć trudna) literatura. Raczej dla tych, którzy z prozą tej autorki mieli już styczność wcześniej i którzy wiedzą, jak trzeba te opowiadania czytać - jeżeli w ogóle można tak powiedzieć.

EGZEMPLARZ ZRECENZOWAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA LITERACKIEGO

nasza ocena: 8/10
Wydawnictwo Literackie, 2014
379 stron

środa, 3 września 2014

Guillaume Musso, Jutro


Widzieliście kiedyś "Deja vu" Tony’ego Scotta? Akcja filmu rozpoczyna się od eksplozji na promie, w wyniku której ginie kilkaset osób. W śledztwie okazuje się, że wybuch był dziełem terrorysty, a w odnalezieniu sprawcy ma pomóc specjalna technologia, która pozwala na obejrzenie zdarzeń z niedalekiej przeszłości (zawsze oddalonych o ten sam okres od teraźniejszości i tylko raz, bez możliwości powtórek).  Chociaż film wywołuje wiele dyskusji, czy jest dobry, czy może wcale nie i zdania na jego temat są podzielone, Musso swoją najnowszą książką udowadnia, że tematu zaginania czasoprzestrzeni nie można zrobić lepiej. 

Matthew Shapiro, profesor i najbardziej oblegany wykładowca filozofii na Harvardzie, rok temu w śmiertelnym wypadku stracił ukochaną żonę. Od tamtego czasu wciąż zmaga się z depresją i żyje tylko dla czteroletniej córki, Emily. Przez przypadek trafia na garażową wyprzedaż mebli i przedmiotów i kupuje używanego Macbooka. Na komputerze znajduje kilka zdjęć, a wszystkie w opisie mają adres mailowy, na który Shapiro postanawia napisać. Emma Lovenstein wydaje się być zaskoczona jego pytaniem o zdjęcia, ale wymiana emaili szybko przeradza się w flirt, a Shapiro zaprasza Emmę na randkę. Oboje kupują na tę okazję nowe ubrania, zachowują się, jakby czekała na nich miłość życia, tuż za rogiem, za drzwiami restauracji, za kilka godzin. Oboje docierają na miejsce (to samo) na umówioną godzinę (tą samą), ale się nie spotykają. Musso funduje nam kilka stron suspensu, rozdrażnienia i ciekawości. A potem okazuje się, że za pomocą laptopa mogą wymieniać maile pomimo tego, że jedno z nich żyje w roku 2010, a drugie w 2011.

W „Deja vu” mamy tajną rządową technologię, w „Jutrze” uszkodzonego Macbooka. W porównaniu do wielkich komputerów i urządzeń, które są w stanie pozbawić prądu całe miasto, laptop prawie budzi litość, ale generalnie pomysł zostaje ten sam: zmienić przeszłość. Shapiro kurczowo chwyta się myśli, że Emma mogłaby uchronić jego żonę przed śmiercią. Kiedy Lovenstein (raczej niepocieszona, bo oto mężczyzna jej życia prosi ją żeby wróciła do życia jego zmarłą żonę) decyduje się pomóc Matthew, okazuje się, że nie wszystko jest tak proste i jednoznaczne, jak wcześniej oboje sądzili.

kadr z teledysku "Don't Stare At the Sun", Richard Hawley, reż. George Belfield
Musso ma skłonność do dramatyzowania. Z jednej strony działa to na tempo akcji i rozwój wydarzeń, z drugiej – czasem przesadza. „Jutro” ma elementy romansu, thrilleru, kryminału i (jakby) fantastyki. Niby nie ma tragedii i wszystko się ze sobą łączy i nawet (po części) z siebie wypływa, ale coś w tej powieści nie gra; pomysł jest dobry, ale wykonanie siada i zamiast świetnej książki, dostajemy efektownie zapakowaną w wartką akcję i suspens powieść. Całość wychodzi lekko mdła albo nieumiejętnie przyprawiona (zależy jak na to spojrzeć) i generalnie ciężko strawna.

„Była tak wściekła, że wyłamała obcasy w obu pantoflach i wrzuciła je do metalowego kubła. Śliczny płaszcz podarła gołymi rękami i również cisnęła do śmieci”.

Perełką w tej powieści jest Emma Lovenstein. Samotna, w stanie poddepresyjnym  i nieszczęśliwym związku z żonatym mężczyzną. Ale kto nie ma szczęścia w miłości, ten ma szczęście… w życiu zawodowym, które układa się po jej myśli; jest cenioną sommelierką, pracującą w znanej nowojorskiej restauracji. Emma jest emocjonalna, gwałtowna i trochę infantylna, i wszystkie te cechy kłócą się trochę z rolą detektywa, w jakiej umieścił ją Musso. Bo (co należy zaznaczyć) jako detektyw prowadzący śledztwo na własną rękę (rękę swoją i obie ręce szesnastoletniego Romualda, Francuza, w dodatku nielegalnie przebywającego na terytorium Stanów, uosabiającego typ hakera amatora, którego Emma pieszczotliwe nazywa ‘karaluszkiem’, a co dla mnie było określeniem dość nieprzyjemnym) jest odważna, pewna siebie i zachowuje zimną krew, kiedy trzyma pistolet w ręce (szkoda, że nie potrafi zachować jej, kiedy facet nie przychodzi na randkę).

„Jutro”, mimo ciekawie skonstruowanej intrygi, bardzo dużo traci przez niedopracowanych bohaterów. Samo krążenie emaili w czasoprzestrzeni jakoś niespecjalnie do mnie przemawia, nie mówiąc o ‘powrocie do przyszłości’, który dla mnie powinien mieć nieco więcej cech z przeszłością. „Jutro” to tylko czytadło, czyta się je dobrze, pod warunkiem, że nie zwraca się uwagi na nic poza akcją. Szade, naprawdę miałam nadzieję na tę książkę. 

EGZEMPLARZ ZRECENZOWAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ALBATROS

nasza ocena: 4/10
Wydawnictwo Albatros, 2014
395 stron
do kupienia: Empik