Pages

poniedziałek, 31 grudnia 2012

Do trzech razy sztuka

Od jakiegoś czasu posłuszeństwa odmawia nam Total Commander, przez pewien okres żadna przeglądarka naszej strony nie chciała otwierać, więc byłyśmy w stanie dodać na stronę niczego nowego. Z tego powodu postanowiłyśmy (a raczej Asia poszła po rozum do głowy), że 'Klub Recenzenta Książki' przeniesiemy na Blogspota. Zaczynamy wszystko od początku już po raz trzeci i mamy nadzieję, że ten będzie tym ostatecznym :)

Łatwiej, ładniej, przejrzyściej - ufamy, że blog się Wam podoba. Recenzje powinny wreszcie zacząć ukazywać się regularnie, wszystkie przeglądarki będą odczytywały wszystko tak samo, będzie więcej zdjęć, naszych przemyśleń i ciekawostek. Nie tylko o książkach, ale też Z książkami. Dla wszystkich miłośników książek i nie tylko.

niedziela, 9 września 2012

Jodi Picoult, W naszym domu


„Wiedziałem, że Jacob zacznie się denerwować, kiedy te jego bruliony pojawią się w charakterze dowodów rzeczowych (…). Tak więc nie jestem zaskoczony, gdy mój klient zaczyna się leciutko trząść, patrząc, jak Helen Sharp zgłasza jego własność do materiału dowodowego. Czuję, jak sztywnieje, słyszę, jak ciężko oddycha i widzę, że niemalże przestał mrugać oczami. (…) w tym samym momencie wsuwa mi w dłoń kartkę. „Nie garb się”, czytam na niej. Dopiero po chwili udaje mi się zrozumieć, że zwrócił mi uwagę, dokładnie tak, jak go uczyłem: „Kiedy będziesz potrzebował przerwy na wyciszenie, zwróć mi uwagę”.”
Jacob wszystko rozumie dosłownie, nie znosi rozpuszczonych włosów i dźwięku zgniatanego papieru, wszystkie ubrania układa w szafie kolorami, codziennie o 16.30 musi obejrzeć odcinek „Pogromców zbrodni” i ma zespół Aspergera. A oprócz tego wszystkiego fascynuje go kryminalistyka. Pewnego dnia między nim a jego prywatną instruktorką umiejętności społecznych – Jess Ogilvy dochodzi do sprzeczki, a kilka dni później Jess zostaje odnaleziona… martwa.

Są książki, w których zakończenie jest zaskoczeniem – wielkim, ogromnym, zupełnie niespodziewanym. Są książki, w których zakończenie zna się od pierwszego zdania – są to najczęściej te, w których rozwiązanie akcji powinno być niespodzianką, a nie jest – i są to książki beznadziejne. I są wreszcie książki, w których prawda jest podana na tacy i nam, czytelnikom ogólnie wiadoma, ale fabuła skonstruowana jest dokładnie tak, że rozwiązanie nie jest ważne – ważniejsze, jak się do niego dojdzie. I właśnie do tej ostatniej kategorii zalicza się „W naszym domu” Picoult.

Była to moja pierwsza przygoda z prozą tej autorki i jest to jedna z najbardziej udanych przygód w moim „książkowym życiu”. Jeżeli miałabym stworzyć listę wszystkich cech, które cienię w książkach – a jest tego z pewnością bardzo dużo – to ta pozycja zajęłaby jedne z pierwszych miejsc w każdym z nich. Podczas czytania miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, a ja przeniosłam się do równoległej rzeczywistości, która, choć tak podobna do otaczającego nas wokół świata, obfituje w niesamowitą różnorodność postaci, wydarzeń i ekscytującej niepewności. Nagle zamiast ponad sześciuset stron miałam przed sobą historię bez końca, w którą wpadłam jak w studnię bez dna. Jedyna różnica to taka, że studnia bez dna nie ma dna a historia Jacoba niestety koniec posiada. Ale za to jaki!

Bardzo ciekawym pomysłem jest dodanie przez autorkę przed każdym rozdziałem opisu procesów, a właściwie opisywanie ich przez Jacoba. Bo nawet jeśli pozornie nie mają nic wspólnego z fabułą powieści to są interesującą odskocznią od zawiłej fabuły, którą stworzyła dla nas Picoult.

Jednym niedociągnięciem – które w zasadzie nie jest błędem autorki – jest okładka, która „zmyla” czytelnika. W powieści nie odnajdziemy wszakże ani małego chłopca, ani przejrzystego jeziora, ani wody w ogóle. Znajdziemy za to przepiękne krajobrazy uczuć, namalowane przez Picoult. I tych właśnie krajobrazów, uśmiechów na twarzy podczas czytania i kręcącej się łezki w oku nie tylko przy powieści „W naszym domu”, ale też przy innych książkach Jodi Picolut Wam i sobie życzę.

PS: Miałam być ostrą, okropnie subiektywną recenzentką, której dosłownie nic się nie podoba. Miałam nie wystawiać szóstek. I co robię? Wystawiam kolejną. Ale jak mam jej nie wystawiać, skoro bez przerwy w moje ręce wpadają takie jak ten cudeńka…?

nasza ocena: 10/10
Prószyński i S-ka, 2011
693 strony

do kupienia: Empik

sobota, 8 września 2012

Stephen King, Dallas '63

Najnowsza powieść Stephena Kinga już od Mikołajek spoczywała w mojej biblioteczce i jednocześnie kusiła ciekawością i odrzucała obszernością. Postanowiłam (zostawiając kilka ruszonych książek) zabrać się za to opasłe tomiszcze. Opasłe, bo jednak ponad 800 stron to wcale nie jest mało. Jednak obszerność książki przy tak dużym zasobie zalet absolutnie nie przeszkadza. A kiedy czytelnik sięgnie po „Dallas ‘63” na każdej z tych kilkuset stron ma wrażenie obecności w świecie stworzonym przez Kinga. Jak się do niego dostać? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam…

Zrób kilka kroków, zamknij oczy, przejdź przez króliczą norę…Przed Tobą ukształtuje się inny świat. Świat Elvisa i rock&rolla. Świat bez Internetu i telefonów komórkowych. Świat, w którym nikt nie wie kim są „The Rolling Stones”, a słówka jak ‘wyluzuj’ czy ‘odjazdowy’ są zupełnie obce. Świat, w którym ludzie nie boją się globalnego ocieplenia i zagłady nuklearnej. Świat, w którym jest teraz Jake Epping, nauczyciel angielskiego. Świat, w którym może on zmienić losy Ameryki. Świat w 1958 roku. Lecz czy jest to możliwe? Czy Jake’owi uda się powstrzymać Lee Oswalda? Czy pokona przeciwności stające mu na drodze w latach 60. minionego wieku?

Czytając dzieło,(bo dziełem mogę je nazwać bez wahania) zwyczajnie pochłaniałam kolejne strony. Książka podzielona na 6 części, kilkadziesiąt rozdziałów, które z kolei rozdzielono na kilka lub kilkanaście podrozdziałów. Ale nawet ten-na swój sposób dziwny, osobliwy sposób Kinga, nie przeszkadzał w czytaniu. Wręcz przeciwnie, dzięki temu w powieści panowało uporządkowanie, jeśli w prozie Kinga jest w ogóle miejsce na porządek.

Urzekła mnie-może to zbyt duże słowo-podobała mi się różnorodność wątków. Dzięki opowiadaniu autora o wielu historiach, każdy znajdzie coś dla siebie. Spodoba się zarówno romantykom, jak i miłośnikom polityki. King też potrafi(czasem bezczelnie, strasznie i boleśnie) miotać uczuciami czytelnika. W jednej chwili ze zdenerwowania przechodzimy w sielankę, a potem znów biegniemy w pościgu pełnym napięcia. W wielu momentach sytuacje sprawiają wrażenie, jakby były „na żywo”, a strzały pistoletów i dźgnięcia nożem są wyjątkowo rzeczywiste.

Kilkakrotnie King używa stwierdzenia „Nie jestem skłonny do łez”. Jednak ja tezę tą obaliłam n razy. Po raz pierwszy podczas lektury z oczy wypłynęły mi szczere łzy. Nigdy dotąd nie poruszyła mnie śmierć, niepowodzenia i upadki bohaterów. Przeżywałam niemalże razem z nimi życiowe realia. A kiedy nadeszła chwila szczęścia - cieszyłam się wraz z postaciami, jakbym znała i lubiła tych ludzi od lat.

Gigantycznym plusem powieści Stephena Kinga jest sposób pisania. Jak zwykle to bywa u tak charakterystycznych postaci jaką jest King-może go pokochać lub znienawidzić. Ja zdecydowanie, od momentu skończenia czytania tej pozycji nalezę do tej pierwszej grupy. Pan King uwiódł mnie niezwykła swobodą wypowiedzi w stronę czytelnika, luźnymi dialogami i „podwórkową” gwarą. Nie szczędzi lekkich zwrotów, przekleństw i przezabawnych(często niecenzuralnych) neologizmów, których raczej cytować nie wypada.

Podczas czytania tej pozycji Kinga, odkryłam, że gościu ma talent do układania niezwykłych myśli, stwierdzeń, które mogą nabrać uniwersalnej wymowy. Niektóre z nich są naprawdę godne uwagi.

Jej. Przeczytałam taką grubą książkę. Takiego znanego autora. O takim znanym tytule. Sprzedaną w milionach. Zrobić to może każdy. Lecz ważne jest, jakie wywarła wrażenie. Jak dotąd, nie potrafię go opisać. Pozostawiła we mnie emocje, po których nie byłam w stanie zasnąć. Zagnieździła się w mojej pamięci jak żadna inna. Nieprędko o niej zapomnę, bo takich książek się nie zapomina. Obraz prób ocalenia, miłości i życia w nieogarniętej czasoprzestrzeni ujął moje serce, moją dusze i zawojował moimi uczuciami. Liczę na to, że kolejne powieści Kinga, po które sięgnę będą równie dobre. Ale chyba jeszcze nie wiem, co mu w duszy gra.

nasza ocena: 10/10
Prószyński i S-ka, 2011
864 strony
do kupienia: Empik

piątek, 31 sierpnia 2012

Suzanne Collins, Igrzyska śmierci

Tutaj miała znaleźć się recenzja „Igrzysk śmierci”, ale zwyczajnie… brak mi słów.













 nasza ocena: 10/10
Media Rodzina, 2009
350 stron

do kupienia: Empik

wtorek, 28 sierpnia 2012

Jane Graves, Mąż z ogłoszenia

Dlaczego właściwie sięgnęłam po pozycję „Mąż z ogłoszenia”? Z kilku powodów. Przede wszystkim dlatego, że zauroczyła mnie kolorowa, świetnie zrobiona okładka - balony w kolorach tęczy i uśmiechnięta kobieta (mężatka, stara panna, rozwódka?) przemawiały do mnie bez dwóch zdań. Ale przede wszystkim potrzebowałam chwili odpoczynku od thrillerów, kryminału i sensacji. Potrzebowałam oddechu między zabójstwami śledztwami, a taki zapewniła mi właśnie ta książka.

Dość intrygujący, choć ryzykowny(modliłam się, żeby to nie był przesłodzony romans) jeszcze bardziej zachęcił mnie do przeczytania. Poznajemy Alison. 31-letnią kobietę, która poszukuje szczęścia - zarówno w miłości, jak i rodzinie oraz gronie przyjaciół. Po doświadczeniach z kilkoma facetami, o bardzo osobliwych upodobaniach, ukrywanej orientacji seksualnej czy innych wariacjach, przestaje wierzyć, czy jakikolwiek związek zakończy się sukcesem. Nawet jej ostatnie doświadczenia z Randym okazały się katastrofą, może nie będę pisać dlaczego ? Alison zdaje sobie sprawę z tego, ze czas nie stoi w miejscu i zaczyna działać. W dość nietypowy-ale może skuteczny-sposób. Kontaktuje się ze swatką. Okazuje się jednak, że swatka to nie dawna Rochelle, lecz Brandon, jej wnuczek. Do tego niewyobrażalnie przystojny wnuczek. Co stanie się dalej? Przekonajcie się sami.

Jak można określić tę książkę? To po prostu lekka i przyjemna opowieść, którą czyta się z ogromną przyjemnością. Widać, że autorka pisać potrafi i nie mamy do czynienia z jakimś niedołężnym i słabym autorem-wręcz przeciwnie i wbrew wszelkim pozorom, można się zatopić w perypetiach Alison, Brandona i reszty bohaterów tak bardzo, że książkę przeczytamy w kilka chwil.

Dawno się nie uśmiałam tak, jak podczas czytania tej książki. Niektóre teksty są po prostu tak świetnie napisane, że nie sposób się nie uśmiechnąć, a nawet wybuchnąć i dostać głupawki. Jest to mocna strona tej pozycji, szczególnie dla tych, którzy są przygnębieni i smutni, (czyli na przykład dla mnie). Po przeczytaniu pierwszych kilkunastu stron poznajemy główny zamysł Garves-nie pozwoli czytelnikowi na nudę, żale i smutki. A swoboda, luz i język, jakimi się posługuje są tak lekkie, że odnosimy wrażenie, jakbyśmy znali każdego bohatera od lat, a czytanie książki byłoby kolejnym spotkaniem z tymi ludźmi.

Jedyną rzeczą, która mi się nie podobała,(mimo iż jest to mały, choć znaczący mankament) była znana i powszechnie nielubiana przewidywalność. Od początku wiedziałam, że losy bohaterów potoczą się w ten, a nie inny sposób. Byłam przekonana, że książka zakończy się właśnie tak, i tak też się zakończyła. Ale nawet pomimo zła, jakie wyrządza powieści owy czynnik, nie odczułam tego w jakiś znaczący sposób. Może po prostu taki był celowy zabieg autorki.

Książka przekonuje, ze „bratnie dusze istnieją”. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wierzyć w ten cytat. „Mąż z ogłoszenia”to pozycja, która nie jest może zbyt poczytna, ani nawet bardzo znana. Jednak bardzo się z nią polubiłyśmy i polecam każdemu(nie tylko płci pięknej), aby przeczytał i trochę się pośmiał, i przeżył razem z bohaterami drogę przez, wydawałoby się, bezcelowe swatania, które mogą mieć różne rezultaty, którymi nie jest zawsze małżeństwo.

nasza ocena: 7/10
Otwarte, 2012
350 stron
do kupienia: Empik

sobota, 25 sierpnia 2012

John Verdon, Wyliczanka

Wyliczanka to podobno debiut Johna Verdona. Dlaczego „podobno”? Bo to wyjątkowo udany debiut. Na tyle wspaniały, że z całą odpowiedzialnością mogę go umieścić na półce z książkami, które mnie poruszyły i które na długo pozostaną w mojej pamięci. Mogę go nawet zaliczyć do tych pozycji, które wywołują u mnie takie emocje, których podczas czytania nigdy bym się nie spodziewała. I mogę wskazać tysiące powodów, dla których ta książka zasłużyła na 6 z plusem. Ale (żeby nie zanudzać;P) podam tylko kilka z nich.

Po pierwsze – genialna fabuła. Nieco przereklamowany już policjant na emeryturze, David Gurney, dostaje list od swojego przyjaciela ze studiów z prośbą o pomoc i natychmiastowe spotkanie. Okazuje się, że Mark Mellery otrzymał dwa dziwne listy napisane czerwonym atramentem. Ich autor bardzo dobrze zna swojego adresata i oczekuje od niego zadośćuczynienia za to, co Mellery kiedyś zrobił. Pytanie jednak – co?

Po drugie – zagadka. I to nie byle jaka. Zagadka podczas której stopniowego rozwiązywania po plecach przechodzą ciarki, a serce zaczyna nagle szybciej bić. Zagadka, której rozwiązania nigdy nie jesteśmy pewni i zmieniamy swoje zdanie co pół strony. Tajemnica, groza i nieprzewidziane zwroty akcji sprawiają, że lektura „Wyliczanki” jest czymś więcej niż tylko zwykłym odczytywaniem kolejnych stron zapisanych małym druczkiem – to przygoda, z którą lepiej zmierzyć się z pustym żołądkiem i mocnymi nerwami.

Po trzecie – język, dialogi, opisy i reszta obudowy „słownej”. Krzysztof Mazurek jako tłumacz spisał się znakomicie. Klimat powieści (chociaż nie miałam okazji przeczytać jej w oryginale) oddany jest w 101 procentach. Opisy nie nudzą, akcja nie wlecze się jak powóz z kluskami śląskimi, a dialogi - zamiast być drętwe - są przesycone błyskotliwością autora i inteligentnym żartem. Wszystko to sprawia, że książkę czyta się jeszcze szybciej (jeśli to w ogóle możliwe;D) i z jeszcze większą przyjemnością.

Po czwarte – niesamowite emocje, które towarzyszą czytelnikowi podczas czytania. O niektórych już wspomniałam, ale i tak jak bardziej zaskakującym było dla mnie podekscytowanie, ciarki przechodzące po placach i gorące policzki, kiedy niespodziewanie musiałam przerwać lekturę. Wszystko aż we mnie buzowało, żeby tylko choć na jedną stronę powrócić do powieści.

I ostatnie – zakończenie. Jest to zdecydowanie dla mnie najważniejszy element, który oceniam w książce. To było znakomite. Ani przez chwilę nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. I chociaż jestem marnym detektywem, jestem niemalże pewna, że i Wy w tej kwestii się nie zawiedziecie.

Reasumując, podsumowując i sumując wszystkie powyższe rozważania wychodzi mi jedynie różnica. Biblioteczka bez „Wyliczanki” Johna Verdona nie jest pełną biblioteczką. Dlatego warto przeczytać chociaż kilkanaście stron i zostać wciągniętym w krwawy wir stron tej powieści. Pozostaje mi jedynie zakończyć czerwonymi słowami zaczerpniętymi z jednego z wierszy okrutnego zabójcy: 
Przeczytaj.  
„Co zbierzesz, sam się przekonaj.”
nasza ocena: 10/10
Otwarte, 2011
503 strony

do kupienia: Empik

wtorek, 21 sierpnia 2012

Stephen King, Cmętarz zwieżąt

Jeśli po „Cmętarzu zwieżąt” spodziewacie się dziecinnej bajki o miejscu pochówku kotów, psów, rybek czy kanarków i innych zwierzątek, w której akcja toczy się tylko i wyłącznie w owym miejscu, to muszę w tym miejscu was rozczarować. Owszem będzie cmentarz, będzie śmierć, będą zwierzaki, będzie klimat, ale wszystko otulone umiejętnościami Króla Horroru, które zapewniają rozrywkę na kilka godzin, bo dłużej tej książki czytać nie można.

Rodzina Creed’ów z Chicago przeprowadza się do sielankowego(no, powiedzmy) miasteczka Ludlow w stanie Maine. Doktorek z żoną i dwójką dzieci szuka wytchnienia od miejskiego zgiełku i liczy, że otrzyma je właśnie w tym miejscu. Jednak-jak to zwykle bywa-nie wszystko układa się tak, jak powinno. Droga z wielkimi ciężarówkami i ścieżka nieopodal domu wkrótce skomplikują rodzinną idyllę.
Czytając tę powieść bałam się. Nie tego, że zaraz ktoś chwyci mnie za ramię czy jakiś potwór wyskoczy z okna. Bałam się o bohaterów, bałam się, żeby podjęli właściwą decyzję. Przeżywałam wszystkie rozterki razem z nimi-jakby byli dobrymi znajomymi, a nawet przyjaciółmi. Stephen King potrafi wykreować świetne postacie, które pozostają w pamięci na długo po przeczytaniu powieści.
Tajemnicza i sympatyczna postać Juda, genialnie stworzone sylwetki dzieci - Ellie i Gage’a, a nawet indywidualizm kota Church’a został tu pokazany w sposób nietuzinkowy i na najwyższym poziomie.
Kolejnym wielkim atutem powieści jest tworzenie napięcia i grozy. Zrobione to zostało w sposób godny podziwu-w momentach najwyższego napięcia oderwanie się od powieści jest niemalże niemożliwe. Czytelnik pochłania kolejne strony jak pyszny jabłecznik albo domowe ciasteczka i ciągle chce więcej. Chyba po raz pierwszy nie liczyłam stron, które pozostały do końca rozdziału-a robię to zawsze, chyba z przyzwyczajenia. Tutaj ani razu nie zerknęłam ani na numer strony, ani na numer rozdziału, a skończyły się one w mgnieniu oka.

Grzechem byłoby nie wspomnieć o zakończeniu! Kompletnie zaskakujące i nieprzewidywalne. Autor do ostatniego słowa trzymał w niepewności. Sprawiło to, że bez względu na wszystko chcemy poznać dalsze losy bohaterów, nawet mimo tego, ze nie zawsze potoczą się one tak, jakbyśmy chcieli.
Stephen King potrafi też działać na wyobraźnię. Dzięki opisom, które nam zaoferował, wydarzeniom, które zgotował i emocjom, jakie dostarczył możemy mieć wrażenie, że nasza psychika została lekko naruszona. Lecz, czy nie warto się poświęcić i otrzymać taką ucztę? Myślę, że warto i dlatego też ta mieszanka dostaje ode mnie najwyższą ocenę, którą pokuszę się jeszcze potraktować ogromnym plusem.
Jeśli ktoś ma ochotę na znakomity horror, który nie tylko dostarczy nam niezapomnianych emocji, ale także przysporzy o lekki dreszczyk – bez wahania musi sięgnąć po „Cmętarz…”. Trzeba tylko pamiętać, żeby stąpać mocno, pewnie i nie patrzeć w dół, a na pewno dotrzemy do celu.

nasza ocena: 10/10
Prószyński i S-ka, 2011
424 strony
do kupienia: Empik

czwartek, 16 sierpnia 2012

Markus Zusak, Złodziejka książek

Często płaczę z powodu rzeczywistych wydarzeń, które osaczają mnie wokoło. Czasami płaczę, oglądając poruszające filmy. Ale nigdy nie ronię łez, czytając książki.

Dla „Złodziejki książek” zrobiłam wyjątek.
Markus Zusak udowodnił, że jest pisarzem zupełnie nieprzeciętnym i zasługującym na uwagę. „Złodziejka książek” opowiada historię dziewczynki Liesel Meminger, której dzieciństwo przypada na jeden z najbardziej burzliwych okresów współczesnej historii – II wojnę światową. Jej narratorem jest Śmierć, a bohaterami mieszanka ludzkich barw, osobowości i charakterów. W powieści odnajdziemy zagubioną w świecie słów i ludzi dziewczynkę, pełnego marzeń i radości chłopca, zastraszonego, lecz przyjaznego Żyda i kochającego akordeonistę, który połączy wszystkie aspekty książki.

Liesel Meminger podczas podróży na Himmelstrasse, do nowych rodziców traci brata i kradnie książkę. „Podręcznik grabarza” stanie się pierwszym jej „łupem” i pierwszą okazją do zakochania się w słowach. Następnych książek, które ukradnie będzie pilnować jak oka w głowie i nie zostawi ich nawet, kiedy rozpoczną się bombardowania i razem z innymi będzie chowała się w piwnicy domu pod numerem 45. To właśnie ta zaskakująca „umiejętność” stanie się pratekstem do nazwania jej „Złodziejką książek” przez Rudego – przyjaciela, który nie opuści jej do śmierci. Chłopak, który „ma włosy żółte jak cytryna” i który kilkakrotnie będzie ją prosił o pocałunek, nie otrzymując go i dostając stanowczo za późno.

Powieść ta jest opowieścią o przyjaźni, która przekształca się w miłość, strachu, który czasami nie pozwala zasnąć, oddaniu i wierze, która sprawia, że można przetrwać nawet najgorszy dzień. Jest to historia o tym, jak często odkładamy na później wypowiedzenie na głos dwóch słów – słów zbyt banalnych, aby ich powiedzenie mogło cokolwiek zmienić. Jak robimy to tak długo, że jest już za późno. A wtedy można tylko szeptać: „Kocham Cię” do martwych uszu, które już nic nie usłyszą. Jest to książka o ludziach, którzy chociaż na pierwszy rzut oka wydają się twardzi i nieprzejednani w rzeczywistości są najlepszymi opiekunami – nawet wtedy jeśli cały czas klną, mówiąc. O tym, że od melodii wygrywanych przez zawodowych muzyków piękniejsze są fałsze amatorów, których muzyka płynie prosto z serca. I o tym, jak wspaniale smakuje cukierek ssany przez dwojga.

Nie jestem pewna co jest największym atutem „Złodziejki książek” – nieprzeciętna narracja, błyskotliwe żarty i dialogi, fantastycznie skrojeni bohaterowie czy niezwykła fabuła? Wszystko to zasługuje na uznanie i aż prosi się o wyższą notę, której niestety nie mogę jej przyznać. Chętnie w miejsce z moją oceną wpisałabym 11, ale nasza skala kończy się zaledwie na 10 :D

Po tej powieści Markus Zusak zyskał w u mnie przeogromną sympatię i jestem pewna, że przygodę z tym autorem nie zakończę tylko na „Złodziejce książek” – a właściwie ‘Złodziejce serc’, bo ukradła moje serce.

nasza ocena: 10/10
Nasza Księgarnia, 2008
495 stron

do kupienia: Empik

poniedziałek, 13 sierpnia 2012

Shirlee Busbee, Uległa i posłuszna

Ostatnio w moje ręce trafia wiele romansów z zamierzchłych czasów. Nawet, można stwierdzić, że zbyt wiele. Bardzo cenię osoby, które podejmują się napisania takiego utworu, bo trzeba niewątpliwie dysponować rozległa wiedzą i talentem, by umiejętnie wpleść wątki miłosne i romansowe w historyczną rzeczywistość. Czy Shirlee Busbee udało się taką mieszankę zgotować? Przekonajmy się!

Anglia, XIX wiek – świat wytwornych dworów, bogaczy, przyjęć, beztroskiego życia… Chwile tutaj płyną wolno, nikt nigdzie się nie spieszy, a popularną formą przekazywania informacji są liściki, bileciki i inne karteczki.
Isabell, młoda niewiasta przed laty poślubiła lorda Manninga, tylko po to, by uciec od szarej, zwykłej codzienności. Po kilkunastu latach, jako wdowa, powraca ze swoim synem Edmundem do Anglii, gdzie wchodzi w perypetie ze swoim dawnym opiekunem - Marcusem Sherbrookiem. Dziełem przypadku pobierają się i sprawy od tej pory przyjmują niespodziewany obrót.
Autorka przyjemnie operuje sowimi umiejętnościami i sprytnie wplata zwroty akcji, którymi powieść jest usiana jak las grzybami po niezłej ulewie. Co chwilę bowiem natykamy się na nieprzewidziane sytuacje, które mogą wydawać się błahe, ale jednocześnie komplikują wiele w historii przedstawionej w książce. Dzięki temu coś się dzieje i akcja toczy się w ciekawy sposób.

Jednak akcję tą przytłaczają nieco długie opisy, refleksje, rozmyślania, które napisane zostały stylizowanym językiem, napełnionym archaizmami, zdaniami na trzy linijki i kłopotliwą inwersją. Przez to często miałam ochotę rzucić książkę w kąt i więcej jej nie czytać. Jednak pragnienie poznania puenty perypetii bohaterów górowały nad moim lenistwem i fobią przed staropolszczyzną.

Busbee bowiem przedstawiła pasjonującą historię pełną pasjonujących bohaterów i pasjonujących wątków. Świetne wplotła w kochaną i nienawidzoną powieść historyczną odrobinę sensacji i kryminału, przez co książka zaciekawi fanów mieszanych gatunków, chociaż myślę, że nie tylko. Umiejętnie wbudowana intryga przewijająca się przez cały utwór czyni go ciekawszym, co jest ważne przy przedstawianiu tematów historycznych. Mimo że momentami zawiewało przewidywalnością, zwyczajnością i typowym romansidłem, utwór sprytnie wybronił się, by tych cech nie otrzymać.

Nie oceniajmy książki po okładce.. ale jak tak można? Kiedy okładka jest tak pięknie zaprojektowana? Piękne kolory, piękna suknia, piękny zachód(a może wschód?) słońca, realistyczny żywopłot, góry… Można się dzięki temu rozmarzyć i na dobre zatracić w historii.

Podsumowując- „Uległa i posłuszna” to romans historyczny w klasycznym wydaniu. O ile pierwsza część książki mnie drażniła i denerwowała, później było lepiej- akcja się rozkręciła i losy bohaterów nabrały barw. Można przejść obok tej pozycji obojętnie, nie zwracając na nią uwagi i pozostawić ja w spokoju na księgarnianej półce. Można, ale po co, skoro może nam starczyć kilka godzin lektury bez zobowiązań-idealnej na wakacyjne lenistwo.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA BELLONA
nasza ocena: 6/10
Bellona, 2012
376 stron

do kupienia: Empik

niedziela, 5 sierpnia 2012

Gillian Bagwell, Królewska Nierządnica

„Czego ty właściwie chcesz, Nelly? Być małżonką króla? Niemożliwe. Wrócić na scenę? Teatr przestał być Twoim domem. (…) Na nikim innym ci nie zależy, a nawet gdyby zależało, jakie masz szanse? Nie ożeni się z tobą nikt wysoko urodzony, ani bogaty. (…) Mogłabyś zamieszkać z królewskim synem nad sklepem i spać na sienniku? Nie. A więc, co ci pozostaje? Królewskie łoże”

W najśmielszych snach nie przypuszczałabym, że zdołam z ochotą i przyjemnością przeczytać powieść historyczną, do których to jestem od zawsze uprzedzona. „Królewska Nierządnica” sprawiła, że powoli zaczynam się przełamywać do tego gatunku. Historia Nell Gwynn niesamowicie mnie zaciekawiła. Zaciekawiła do tego stopnia, że od lektury oderwać się nie sposób.
Poznajemy Nell jako młodą dziewczynkę, która przede wszystkim cierpi-bije ją matka, a sama trudni się sprzedażą ostryg na ulicach. Wkrótce podejmuje poważna decyzję. Podobnie jak jej siostra, Rose, chce zająć się pracą w domu publicznym Madame Rose. Droga przez wielu partnerów, wiele cierpień i wiele doświadczeń prowadzą ją do łoża ówczesnego króla Anglii-Karola II. Jednak uczucie, które narodziło się pomiędzy nimi zaczyna się zacieśniać a Nell wygrywa z innymi adoratorkami króla swoją dobrocią i sercem…
Dalej mamy do czynienia z kształtowaniem się barwnej historii z wzlotami i upadkami, którą autorka z dbałością o szczegóły, skrupulatnie i zajmująco przedstawia. Już od samego początku możemy odnieść wrażenie, że Gillian Bagwell jest świetną pisarka(mimo że dopiero debiutującą), która potrafi opowiadać historię jak mało kto. Dzięki temu czytanie się nie dłuży, a pani Bagwell zaskakuje niej niejednokrotnie zwrotami akcji.
I tutaj należy zaznaczyć też duży (taki naprawdę duży) plus. Powieść z pewnością nie jest przewidywalnym romansidłem, w którym każdy czytelnik, wie, co się za moment wydarzy i kto z kim się zwiąże. Nie u Bagwell. Jej historia obfituje w mnóstwo niewiadomych, które są sprytnie rozwiewane.
Wielu książkom brakuje poruszającego, zwieńczającego opowieść zakończenia. W „ Królewskiej Nierządnicy” było ono takie, jak powinno. Nie do przewidzenia, zaskakujące, wzruszające i pozostawiające w umyśle na długi czas. Nie sądziłam, że wywrze na mnie tak wielkie wrażenie-tak wielkie, że nie stroniłam od wylania kilku łez. Takie podsumowanie mogłoby rekompensować wszystkie minusy każdej powieści.
Czy takowe tutaj znajdziemy? Według mnie nie. Nawet jeśli ktoś obawia się, że zostanie zgorszony przez wątek erotyczny-nie mam takiej potrzeby. Pomimo kilkunastu takich scen(co jest chyba wytłumaczalne przy takim, a nie innym temacie książki) nie odczuwamy żadnego niesmaku ,a jedynie zostaje nam pokazana rzeczywistość tego sposobu zarabiania pieniędzy. Całość jest otoczona przeciekawymi opisami realiów XVII-wiecznej Anglii, które w żadnym wypadku nie są opisami typu pana Sienkiewicza i z pewnością ujmą wszystkich-nie tylko koneserów gatunku.
"Nell żyła w moim sercu i głowie od bardzo dawna. Starałam się opowiedzieć jej historię w pełni i bez zafałszowań” 
-pisze autorka. Według mnie udało jej się wypełnić te misję w 100 procentach. Wyjątkowo udany debiut młodej autorki zaskarbił sobie z mojej strony wielkie uznanie i myślę, że w pełni zasługuje na najwyższą ocenę, pomimo tego, że na początku nie wydawało mi się, żebym taką wystawiła. Szukałam błędów, szukałam niedociągnięć, szukałam niezgodności. Jednak nie udało mi się niczego znaleźć. „Królewska Nierządnica” to po prostu świetna romansowo-historyczna powieść, w której nie potrafię doszukać się ani pół minusika. Dawno nic tak mnie nie zainteresowało(szczególnie w tym gatunku!), a historię Nell Gwynn powinien poznać każdy, kto lubi klimaty dawnej Anglii przyprawione wątkiem romansowym i zakończone w niekonwencjonalny sposób.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA BELLONA


nasza ocena: 10/10
Bellona, 2012
480 stron

do kupienia: Empik

czwartek, 2 sierpnia 2012

Lisa Desrochers, Demony. Pokusa

Właściwie to sama nigdy nie wybrałabym tej książki jako lektury, która spełniłaby moje wybujałe oczekiwania. Dwóch kolesi z piekła i nieba, którzy biją się o duszę wyposażonej w niezwykły dar śmiertelniczki? A tego już nie było…? I choć nawet okładka nie zachęca do dalszej wędrówki po kolejnych stronach to – trudno – powieść zakupiona nie może leżeć odłogiem nawet na mojej półce.

Pomimo mojego wyjątkowo pesymistycznego nastawienia do „Demonów…” to lektura kilku pierwszych rozdziałów okazała się być wyjątkowo przyjemną wędrówką po świecie Frannie (śmiertelniczki obdarzonej wspaniałym darem) oraz jej zmaganiach z miłością do dwóch zupełnie odmiennych młodzieńców – piekielnego Luca i niebiańskiego Gaba. Chyba nikt nie ma wątpliwości, jak cała opowieść się skończy – a to przecież dopiero pierwsza część tego cyklu!
Właściwie to w moim odczuciu temat został wyczerpany – dziewczyna, która nic nie wie o swoim darze nagle zostaje wplątana w zaciekłą bitwę o jej duszę pomiędzy piekłem a niebem – żadna ze stron nie odpuści tak łatwo – obie strony wysyłają na ziemię dwóch okropnie przystojnych chłopaków, których zadaniem jest namówienie Frannie do opowiedzenia się za jedną z nich. Diabeł czy anioł – oto jest pytanie. Nie obędzie się bez zakochań, miłości, wyrzeczeń, a nawet niezwykłych przemian z demona w człowieka! Kiedy dusza Frannie zostaje oznaczona nic więcej nie może się stać. Prawda? Prawda…? No cóż, Lisa Desrochers ma chyba inne zdanie na ten temat.

Klasyczny schemat, powielany tak często przez autorki takich paranormalnych romansów - jedna dziewczyna i dwóch chłopaków, z których każdy stoi po dwóch różnych stronach. Ona oczywiście wybiera tego złego, który jednak okazuje się nie być do końca takim złym. Spoileruję? Nie wydaje mi się – schemat zapoczątkowany przez S. Meyer stał się tak popularny wśród autorów powieści z gatunku paranormal romans czymś na kształt wzoru, którym muszą się posługiwać, aby pozyskać sympatię czytelników. Więc skoro mamy wzór, ogólny zarys akcji i bohaterów to czy czymś jeszcze taka powieść może nas zaskoczyć? Okazuje się, że jednak może.

Właściwie to nie jestem pewna, czy jest coś w tej książce, do czego nie mam żadnych zastrzeżeń. Miejscami przeszkadzali mi infantylni bohaterowie czy przerażająca powtarzalność. Mimo to, na uwagę zasługuje fabuła i zwroty akcji, bo to chyba wyłącznie dzięki nim „Demony” zaskarbiły sobie czytelników. I moją również. Pochłonęłam tę pozycję w kilka dni, nie odpuszczając czytania nawet w trakcie podróży autobusem – czego nigdy nie robię. Kompletnym zaskoczeniem było dla mnie także siła, z jaką przyciągała mnie do siebie ta książka – nie mogłam się od niej oderwać do późnej nocy, nie wspominając nawet o tym, że nie chciała się ode mnie odczepić, kiedy zamierzałam odrobić lekcje:P.

„Demonów” nie mogę nazwać książką idealną. Nie mogę jej także nazwać pozycją, którą trzeba przeczytać i do której często się później wraca. Jednak uważam, że pani Desochers odwaliła kawał dobrej roboty i chociażby właśnie z tego powodu na tej powieści warto zawiesić oko.

nasza ocena: 7/10
Wydawnictwo Dolnośląskie, 2011
367 stron

do kupienia: Empik

wtorek, 31 lipca 2012

Alessandro D'Avenia, Biała jak mleko, czerwona jak krew

Patrzmy na świat spośród barw, a życie piękniejsze stanie się, napisał niegdyś pewien wokalista. Tak też w bestsellerowej powieści D’avenia, Leo postrzega świat poprze kolory, dzięki czemu łatwiej (może niekoniecznie łatwiej, ale za to jak oryginalnie) mu się żyje. Uczucia, osoby i przedmioty utożsamia z odcieniami barw: czerwony to miłość, szczęście i radość, błękit-przyjaźń, natomiast biel kojarzy mu się ze wszystkim, co najgorsze- niepowodzeniem, strachem, porażką…

Leonard to normalny licealista, trochę bezczelny, chodzi na spacery z psem o świetnym imieniu -Terminator, słucha Green Daya, wielbi superbohaterów - Spidermana i Batmana. Ma swoje upodobania, gra w piłkę i niczym się nie różni od normalnych chłopców w wieku 16 lat. Spotyka się z Sylvią, swoja przyjaciółką, która jest dla niego aniołem stróżem-we wszystkim mu pomaga, jest dla niego bardzo dobra, choć wcale na to nie zasługuje. Kłoci się też, dość często ze swoimi nauczycielami szczególnie Naiwniakiem, podważając jego filozoficzne poglądy. Lecz w jego życiu pojawia się ognistoruda piękność. Jest zadurzony w Beatrice i chcę ją ‘zdobyć’ Jednak na swojej drodze napotyka wiele przeszkód, jedną z nich jest biała plama przed jego oczami, plama w jego umyśle, plama, która nie pozwoli mu cieszyć się życiem, tak, jak dotychczas, plama, dzięki której jednak wiele się nauczy. Tą plamą w znienawidzonym prze niego kolorze jest choroba Beatrice-białaczka.

Więcej zdradzić się nie da- po prostu trzeba sięgnąć po tą lekturę, a historia Leo, Beatrice, Sylvii, Terminatora i innych bohaterów pochłonie nas bez reszty. Nigdy jeszcze tak szybko nie przeczytałam żadnej książki. Z dziką rozkoszą dosłownie zjadałam każde kolejne słowo, które –bez wyjątku- było wyjątkowe. Jeśli chciałabym wybrać najwartościowszy cytat z powieści-musiałabym przepisać ją całą, bowiem cała jest sentencją i myślą, która uczy, przestrzega i przywraca wiarę.

W wypadku „ Białej…” użyty przez autora czas teraźniejszy,(którego nienawidzę i jestem chora jak mam przeczytać coś napisanego w taki sposób)zupełnie mi nie przeszkadzał! Niezwykłe było to, jak Leo opowiadał o swoich przeżyciach. Miałam wrażenie, że niemożliwe jest, że na świecie istnieje taka wrażliwa i dojrzewająca osoba. Z totalnego luzaka zmienił się w mężczyznę, którego pokochałaby niejedna współczesna nastolatka.

Jedynym minusikiem jest dla mnie duże podobieństwo do utworów typu „Oskar i Pani Róża”… Niestety, czytając tę pozycję, miałam wrażenie, jakbym już gdzieś to słyszała. Jednak w tej uroniłam kilka łez, w odróżnieniu od „Oskara..”, więc to może o czymś świadczy i nieśmiało muszę stwierdzić, ze powieść D’Avenia podobała mi się bardziej, ale wcale nie stwierdzam słabości opowiadania Schmitta, bo bym kłamała.

„Biała jak mleko, czerwona jak krew” jest zdecydowanie książką nie do ominięcia, szczególnie dla osób, które nie wierzą w siebie i mają niepotrzebne kompleksy. Pokazuje ona ogromna siłę, jak w chwilach zwątpienia poradzić sobie w świecie. Obwieszczono ją tytułem współczesne Love Story. Ja uważam, że historia Leo stanie się historią ponadczasową, do której jeszcze kiedyś powrócę. I polecam ją każdemu, bo naprawdę WARTO!!
 nasza ocena: 9/10
Znak, 2011
310 stron
do kupienia: Empik

poniedziałek, 30 lipca 2012

Graham Masterton, Czerwony Hotel

„Czerwony Hotel” to moje pierwsze spotkanie z Garhamem Mastertonem. Już dawno snułam zamiary o przeczytaniu jednej z jego pozycji. A moje uwielbienie do wszelkiej maści horrorów spotęgowało fakt, że sięgnęłam po najnowszy wytwór tegoż autora. Czy pan Graham przypadł mi do gustu? O tym za chwilkę.

Czerwony Hotel-luksusowe, nowo otwarte lokum w Baton Rouge. Jego nowy właściciel Everett, pragnie, aby goście byli w pełni usatysfakcjonowani, obsługa nie zawodziła, a hotelowa kuchnia czarowała podniebienia przybyłych. Jednak równolegle z piętrzącym się sukcesem nadchodzą kłopoty. Dziwne sny, morderstwa popełniane w okrutny sposób i krew. Mnóstwo krwi. Na pomoc owym anomaliom rusza Sissy Sawyer. Przy pomocy swoich nadzwyczajnych zdolności próbuje przeciwstawić się złu, jakie otacza hotel. Czy jej próby okażą się skuteczne? Czy warto walczyć i zagłębiać się w przeszłość?

Pan Graham postara się dać nam odpowiedź na te i setki innych pytań, które zechcemy zadać. A takie na pewno się znajdą, bo autor intryguje i wprowadza w konsternację raz po raz. Utworzone przez niego historie na długo zapadają w naszej pamięci. Nietrudno bowiem zapomnieć szczegółowych opisów, które za każdym razem przyprawiają o ciarki an plechach i uszach, przez które boimy się zasnąć i za żadne skarby nie pozwalają oderwać się od lektury. Na całe szczęście umiejętności Mastertona sprawiły, że są one na tyle zajmujące, że w żadnym wypadku się nie dłużą, a już na pewno nie nudzą.

Autor potrafi tez niezwykle utworzyć napięcie grozy, strachu i tajemniczości. Nawet, wydawałoby się tandetny, oklepany motyw krwi czy zmasakrowanych ciał został przedstawiony tu z niemałą precyzją. Dzięki temu czytelnik może być przerażony, wystraszony, zniesmaczony w tym samym czasie. Jednak warto się poświęcić, by móc dalej odkrywać to, co Graham chce nam przekazać.
Warto tez zwrócić uwagę na szybką i dynamiczną akcję. Wydarzenia nie ciągną się jak flaki z olejem, przez co książkę aż chce się czytać. Jesteśmy ciekawi, co się wkrótce wydarzy, co też zasługuje na duży plus.

Masterton stworzył świetny horror. Udowadnia to na każdej ze stron swojej powieści. Szereg zdarzeń paranormalnych, duchy, voodoo, krew, morderstwa, parapsychiczne zjawiska i niezwykłe przedmioty (chociażby niezwykłe karty DeVane, których opisy po prostu przerażają) sprawiają, że jest to utwór nasycony grozą i tajemniczością.

Obserwujemy też tutaj znaczną ilość elementu zaskoczenia. Pan Graham potrafi wywołać w czytelniku nutkę niepewności, która zostanie wkrótce rozwiana. Często w książkach zwraca się uwagę na zakończenie. Tutaj było, można powiedzieć, inne niż czytający mógłby się spodziewać. Dla mnie trochę niepełne. Jednak nie uważam tego za minus. Książka po prostu jeszcze się nie skończyła, a to wielki atut-będzie trwała cały czas i każdy może Interpretować ją w inny sposób.

Podsumowując moje spotkanie zapoznawcze z Grahamem Mastertonem mogę stwierdzić o nim kilka faktów. Po pierwsze potrafi jak mało kto zaciekawić i zaintrygować. Po drugie jak nikt wywołuje ciary na całym ciele. A po trzecie sprawia, że po zakończeniu czytania czujemy chętkę na więcej. Co uczynić w tej sytuacji? Po prostu należy sięgnąć po następną pozycję :)
 nasza ocena: 9/10
Rebis, 2012
272 strony
do kupienia: Empik

wtorek, 24 lipca 2012

Matt Mayewski, Mężczyzna, który chciał zrozumieć kobiety

Jack Kotowski jest życiowym nieudacznikiem. Nie układa mu się nie tylko w relacjach z kobietami, ale także w pracy i w zwykłym, codziennym życiu. Zawsze jest stroną uległą, jeszcze nigdy nie odważył się nikomu postawić. Wszystko się zmienia, kiedy Jack dostaje propozycję pracy jako programista nowego serwisu randkowego. Zamiast poznawać wszystkie takie serwisy z punktu widzenia użytkownika, Jack zaczyna wykorzystywać jeden z nich – Click for love – do swoich celów – do znalezienia wśród wirtualnej rzeczywistości „tej jedynej”. Jednak to, co na początku jest tylko niewinnym poszukiwaniem przeradza się w obsesyjną pogoń za kolejnymi randkami. A wszystko przez translator języka kobiet.

Matt Mayewski stworzył dość oryginalną, lekką powieść o miłości w sieci. O tym, jak ślepa wiara w jakiś wynalazek – w tym wypadku translator skonstruowany przez głównego bohatera – może zmienić człowieka. Mogłabym określić „Mężczyznę, który chciał zrozumieć kobiety” jako bardzo dobry debiut, ale... specyficzny styl pisania – który albo wyłącznie tak jest stylizowany, albo taki po prostu jest – mi to uniemożliwia. Nie znalazłam w tekście błędów - ortograficznych, interpunkcyjnych czy językowych. Nie powinno być wartością książki, ale – niestety – tak właśnie jest. Niektóre powieści są tak upstrzone błędami, jakby nie przeszły żadnej korekty redaktorskiej. „Mężczyzna...” na szczęście nie zalicza się do tej niechlubnej grupy. Jedynym elementem, który właśnie w odbiorze estetycznym książki mi przeszkadza, są Cliparty przedstawiające kobietę i mężczyznę z komputerami na początku każdego rozdziału. Miałam wrażenie, że cofnęłam się do podstawówkowych opowiadań w podręczniku.
„- Teresa Cortes, kierownik działu internet technology development – przedstawiła się, wyciągając do mnie rękę i uśmiechając się swobodnie.
- Jack – odpowiedziałem i dodałem szybko, orientując się, że nie jestem przecież na spotkaniu towarzyskim: - Jack Kotowski, oczywiście.
Przeszliśmy do jednej z mniejszych sal i pani Cortes zostawiała mnie na chwilę samego. Po chwili wróciła z facetem w bardziej niż średnim wieku, o lekko nalanej twarzy i takich też pozostałych częściach ciała. (...)
- Jack Kotowski Oczywiście – przedstawiła mnie Teresa Cortes.”
Inteligentny humor, barwni bohaterowie, ciekawa fabuła i pomysł. Brakowało mi tylko rozwinięcia niektórych wątków i... zakończenia. Bo to, co teraz nim jest pasuje do całej powieści jak pięść do nosa czy wół do karety. Jako że domyśliłam się takiego właśnie obrotu spraw, brakowało mi nie tyle zaskoczenia, co potwierdzenia moich domysłów. Autor przypuszczalnie chciał pozostawić czytelników w niepewności co do dalszego rozwoju wypadków, jednak nie tędy droga – to nie tak powinno być.

Dodatkiem do książki jest „Niezbędnik randkowy”, czyli rabaty na wszystko to, co jest potrzebne, aby świetnie przygotować się na randkę. Znajdziemy w nim kupony na kursy tańca, osobistych stylistów, kosmetyczkę, restauracje, kwiaty, prezenty, kursy uwodzenia a nawet wróżkę i konsultację psychologiczną. Niestety większość tych atrakcji możliwa jest do zrealizowania wyłącznie w Warszawie. Także wszystkich posiadających „Niezbędnik randkowy” a także tych, którzy w najbliższym czasie się w niego zaopatrzą zapraszam do podziwiania widoków na A2;)

„Mężczyzna, który chciał zrozumieć kobiety” to dla mnie nie tylko powieść z akcją i bohaterami, ale także poradnik ubrany w taką właśnie formę. Obowiązkowy poradnik nie tylko dla tych, którzy szukają swojej miłości przez Internet, ale także dla tych, którzy nigdy nie przekonają się do serwisów randkowych. Dostarczył mi on nie tylko momentów zastanowienia, ale także potrafił wywołać uśmiech na mojej twarzy A najbardziej zatrważającym odkryciem podczas lektury było dla mnie to, że właściwie większość zamieszczonych tu opisów kobiet świetnie opisuje... mnie. Wiedziałam, że my, kobiety jesteśmy skomplikowane, ale nie wiedziałam, że... aż tak :)

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA BELLONA

nasza ocena: 6/10
Bellona, 2012
315 stron

do kupienia: Empik

Joshilyn Jackson, Tajemnica wierzby

Punktem wyjścia dla wydarzeń opisywanych w książce jest luau zorganizowane w Calvary High z okazji zakończenia roku szkolnego. Podczas przyjęcia zorganizowanego przez niezwykle wpływową Clarie Richardson Liza dostaje udaru, przez co nie jest w stanie kontrolować jednej części swojego ciała, które od tego momentu pozostaje przerażająco nieruchoma. Aby zmniejszyć skutki udaru, jej matka Big, decyduje na wykopanie w ogródku basenu, w którym mogłaby z nią swobodnie ćwiczyć. Jednak podczas wykopywania starej wierzby, natrafiają na metalową skrzynkę, w której znajdują się... szczątki niemowlaka.

Właściwie nic w tej powieści nie jest typowe. Począwszy od tego, że trzy główne bohaterki – babcia, matka i córka – mają odpowiednio 45, 30 i 15 lat. Przez niezwykłe „hobby” najmłodszej z nich, Mosey, polegające na... wykonywaniu co chwila testu ciążowego, co ma na celu upewnić ją, że w ciąży nie jest. Co jak dla mnie sprowadza się do sprawdzania, czy tuż przed chwilą nie doszło u niej do niepokalanego poczęcia. Nietypowi są bohaterowie i ich reakcje oraz sposób wysławiania się. A nawet nietypowy jest język całej powieści – ta wątpliwa zasługa, którą powieść zawdzięcza pani Jackson lub pani Kasterce, a która niezmiennie od początku aż do samego końca doprowadzała mnie do szału.

Elementami, które moim zdaniem, wynoszą „Tajemnicę wierzby” na wyżyny literackiej przepaści są: nietuzinkowy problem poruszony w powieści, humor wypływający podczas niektórych dialogów – w szczególności rozmów Mosey i jej przyjaciela – Rogera – oraz romans Big i Lawrenca.
Poważny temat zawarty przez Jackson w książce jest równoważony przez starannie dobrany humor tak, aby bawił, a nie zniechęcał.
„Kiedy minęliśmy sklep, dodałam: - Zapewne ludzie (fragment uznany przez recenzentkę za spoiler;P) wpadają tu po kremówki i tanią whisky.
- Zapijają ciastka wódką? – zapytał Roger ze zgrozą.”
Gdybym teraz, już po przeczytaniu książki, miała jeszcze raz wybierać – przeczytać czy nie przeczytać – chyba nie zdecydowałabym twierdząco. „Tajemnica wierzby” to powieść dla odpornych na toporną wrażliwość i kiepski przekład. Jednym słowem – powieść nie dla mnie.


EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA G+J

nasza ocena: 4/10
G+J, 2012
383 strony

do kupienia: Empik

wtorek, 10 lipca 2012

Philip Huff, Dni trawy

„Teraz jestem na początku, zaczynam od początku. A początek jest taki: nazywam się Ben. Jestem Ben.
Ben to ja.
Zacząłem.”


Ten cytat to jedną z dwóch rzeczy, które przeszkadzają mi w książce Philipa Huffa. Drugą jest zupełnie niechronologiczne i chaotyczne poruszanie się między przeszłością a teraźniejszością głównego bohatera. A reszta? Reszta jest wspaniała.

Ben, osiemnastoletni chłopak, ma za sobą śmierć kilku ukochanych osób, przygody z narkotykami i terapię odwykową. Uważa, że słowem, które najlepiej do niego pasuje jest „muzyka” – uwielbia Beatlesów, gra na gitarze, pragnie założyć zespół. Kiedy jego najlepszy przyjaciel, Tom, wciąga go w narkotykowy nałóg, nie waha się ani chwili. Zaczyna się od trawy, kończy na odwyku.

„Dni trawy” nie są dla mnie powieścią. Nie są też dla mnie opowiadaniem ani jakimkolwiek innym gatunkiem literackim. To opowieść. Opowieść Bena van Deventera o jego przeszłości, jego problemach, strachach, troskach, radościach i marzeniach. W każdym zdaniu wybrzmiewa charakterystyczna osobowość tego młodego człowieka. W każdym „Człowieku, ...” można odnaleźć ton, którym bohater opowiada. I nawet w tej z pozoru bez określonej linii i celu podróży po jego przeszłości, z nieprzemyślanego doboru kolejnych wspomnień kryje się coś więcej niż tylko zwykła akcja czy fabuła. W „Dniach trawy” nie ma żadnego udawania. Żadnego umniejszania i pisania na wyrost. Tam wszystko jest takie, jakim byłoby w rzeczywistości. Bez zbędnego użalania się, bez wyniosłych metafor i porównań. Smutne, przerażające, okropne, wspaniałe – prawdziwe. Podczas czytania nagle znikają litery, a tuż obok nas wyrasta sylwetka Bena, którą, choć znamy tylko z jego opowieści o jego przeszłości, znamy na wylot.

„Dni trawy” należą do tej grupy książek, których się nie czyta. Je się pożera – dosłownie i w przenośni. Numery stron zbyt szybko mkną do przodu. Koniec zbliża się w zastraszającym tempie. Aż w końcu przestajemy nawet dostrzegać upływu kartek i z jeszcze większym zaskoczeniem stwierdzamy, że nasza przygoda z Benem dobiegła końca. I po zamknięciu książki nie daje o sobie zapomnieć. I później, i następnego dnia – nadal w głowie mamy powieść Huffa. Dlatego, że „Dni trawy” pozostawiają po sobie więcej pytań niż odpowiedzi. I dlatego, że są powieścią dla każdego i na każdego wywierają taki sam wpływ.

Patrzę na okładkę. „Nic specjalnego” – myślę. Odwracam. Spoglądam na cenę i grubość książki, które nie są chociażby w pewnym stopniu proporcjonalne. „Nie dałabym za nią złamanego grosza”. A potem zaczynam czytać. I po przeczytaniu ostatniego zdania, jeszcze raz spoglądam na tył okładki.
„Dni trawy” są warte wszystkich moich oszczędności.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA DOBRA LITERATURA

nasza ocena: 10/10
Dobra Literatura, 2010
166 stron

do kupienia: Empik

poniedziałek, 9 lipca 2012

David Gilmour, Klub filmowy

Zacznę od tego, że po opisie I okładce, nie oczekiwałam od powieści niczego szczególnego. Nie jest to ani thriller, ani nawet kryminał. Jednak powieść obyczajowa(bo chyba takie określenie najtrafniej do niej pasuje) wbrew moim obawom nie okazała się kompletną klapą. Wręcz przeciwnie okazała się oryginalną i intrygującą lekturą.

Treść prosta jak świński ogonek-ojciec pozwala rzucić szkołę pod jednym warunkiem. Jesse musi dzień w dzień oglądać wraz z ojcem Davidem 3 filmy. Nic trudnego, prawda? Jednak oglądanie kolejnych reżyserskich wytworów przyczynia się do pewnego rodzaju kształcenia Jesse’ego-dzięki niektórym tytułom wraz z tatą rozmawia o wszystkim-dziewczynach, alkoholu, kokainie, problemach i nie tylko. Z biegiem stron dowiadujemy się, jak ważną rolę odgrywają rzeczy, na które zwykle nie zwracamy uwagi: relacje rodzic-dziecko, miłość, hobby…

Mam mało zastrzeżeń, co do tej pozycji. Całość książki okazała się mało spójna, gdyż często wtrącane są wydarzenia z przeszłości. Może to trochę drażnić, bo trudno jest się zorientować, kiedy dzieje się akcja. Jednak takich ‘wpadek’ obserwujemy niewiele i nie dyskwalifikują one powieści w drodze do dobrej oceny.

Dużym i chyba największym plusem”Klubu…” jest ogromna ilość zawartych w niej pozycji filmowych- tych więcej i mniej wartych obejrzenia. Niemniej jednak książka może stanowić źródło informacji o tytułach, obok których nie można przejść obojętnie, oraz o filmowych porażkach. Większości z nich nie miałam okazji zobaczyć, ale opinie autora wydają się być zachęcające.
Ogólnie rzecz biorąc-pozycja ta jest jak ogromna recenzja-autor skrzętnie opisuje i ocenia oglądane z synem filmowe dzieła. Dzięki temu mamy rozeznanie w pozycjach filmowych-zarówno kinowy amator, jak i doświadczony pożeracz klasyków, horrorów, komedii i innych gatunków. I wierząc autorowi i jego profesjonalizmowi-możemy śledzić i odhaczać pozycje podane w indeksie filmów.
Klub filmowy sprawia, że relacje między ojcem i synem powili kształtują się i stają się coraz bardziej zażyłe. Stosunki między nimi są czysto partnerskie, co ujawnia się na każdym kroku. David nie widzi nic złego w tym, że jego syn pije, imprezuje i ćpa. Na dodatek pozwolił mu nie chodzić do szkoły. Dzięki filmom związali się ze sobą jak kumple. Wyjątkowa postać, zarówno jak inni bohaterowie książki.

Długo się zastanawiałam, co sądzić o tej pozycji. Książka pozornie nijaka, z nieciekawą okładką, niby niewtarta tych 3 dych. Jednak po przeczytaniu można nieco zmienić o niej zdanie i polecić każdemu miłośnikowi kina, nastolatkom(głównie płci męskiej), rodzicom i każdemu, kto chce zatopić się w filmowej rzeczywistości zawartej w książce oraz poczytać o niecodziennych rozwiązaniach i relacjach w rodzinie.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA DOBRA LITERATURA


 nasza ocena: 6/10
Dobra Literatura, 2011
233 strony
do kupienia: Empik


niedziela, 8 lipca 2012

Heather Graham, Klątwa kanionu

W „Klątwie kanionu” wszystko jest tak, jak być powinno w każdym kryminale. Mamy trupa zamordowanego w wyjątkową bezwzględnością, seryjnego mordercę, który swoje ofiary zabija zgodnie z fabułą najlepszych filmów Hitchcocka i kilku podejrzanych, z których każdy równie dobrze może być zabójcą. A rozwiązanie zagadki obejmuje ujawnienie zabójcy wśród tych, którzy nigdy nie byli podejrzewani. I być może właśnie ta niesamowita przewidywalność sprawia, że powieść Heather Graham nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia.

Jennifer Connoly, córka słynnej aktorki Abby Sawyer, opiekuje się matką chorą na Parkinsona. Do owianego tajemnicą Ganger House, w którym obie mieszkają, na życzenie Abby wprowadza się jej przybrany syn – Conar Markham. Abby prosi go o ochronę nad Jennifer, gdyż jest pewna, że ktoś czyha na życie jej córki. Nikt jednak nie spodziewa się, że pomiędzy Conarem i Jen – dwójką tak odmiennych i tak nieznoszących się ludzi – zawiąże się tak ognisty romans.

Nie jestem pewna, czy sposób odbierania przeze mnie książki zależał od pani Graham czy może od pani Tyszowieckiej, która całą powieść przetłumaczyła... dość pretensjonalnie. W powieść, której akcja toczy się w stosunkowo niedalekiej przeszłości – kilka, kilkanaście lat temu, wplotła staropolszczyznę, która w narracji zwłaszcza tego gatunku staje się niemiłym dodatkiem. Tak samo reagowałam na wszelkie zmiany w zwykłych zdaniach, w których szyk wyrazów zdecydowanie kłócił się z tonem wypowiedzi. A kiedy z potocznego: „Jestem cała i zdrowa” nagle zrobiło się: „Jestem zdrowa i cała” odniosłam wrażenie, że nic więcej w tej powieści mnie nie zaskoczy. I tak myślałam dopóki Conar w jakiś cudowny sposób zamienił się w Conora.

Osobiście brakowało mi makabrycznych opisów ludzkich zwłok i uczuć targających Jen w chwilach największego przerażenia. Nie było ani mrożących krew w żyłach morderstw, ani pościgu za psychopatycznym mordercą, ani nawet wielkiego szoku, który zwykle towarzyszy mi przy poznaniu odpowiedzi na pytanie: „Kto zabił?”.

Największym smaczkiem w tej powieści jest dla mnie ognisty romans Jen i Conara, który za każdym razem, gdy wypływał, wywoływał u mnie małe palpitacje serca. I chyba właśnie z tego powodu zaliczyłabym „Klątwę kanionu” do romansu z domieszką kryminału, a nie do kryminału zakrapianego romansem jak by się mogło wydawać. Chociaż oczywiście ten wątek jest pomniejszany przez autorkę z wiadomego powodu.

„Klątwa kanionu” jest dla mnie jedynie kolejną powieścią, która nie spełniła moich oczekiwań. Aczkolwiek miłośników takiej właśnie prozy, jaką prezentuje Heather Graham pozycja ta z pewnością zainteresuje i pochłoną ją w kilka godzin.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA G+J

nasza ocena: 5/10
G+J, 2012
319 stron

do kupienia: Empik

środa, 4 lipca 2012

Santiago Posteguillo, Africanus. Syn Konsula.

Na wstępie muszę zaapelować, że po przeczytaniu, (jeśli czytaniem nazwać to można) fragmentu pierwszego tomu „Krzyżaków” Sienkiewicza od powieści historycznych trzymam się z daleka i unikam ich jak ognia. Nie przepadam ( ba, nienawidzę!) długich, ciągnących się jak falki z olejem opisów, ogromu postaci przedstawionych w tekście… Może wynika to z faktu, że historia to raczej nie mój konik i po prostu nie lubię czytać książek, które traktują o czasach starszych niż, powiedzmy XIX wiek. Jednak postanowiłam się skusić na pozycję „Africanus…”. Czy było warto, przekonałam się dosyć szybko.

W książce pokazano nam obraz, na którym namalowane jest życie jednego z największych wodzów w dziejach świata-Scypiona Afrykańskiego. Pokazano tu jak dorastał i kształcił, by zostać cenionym i godnym trybunem. Od początku wykazywał się wybitną inteligencją, odwagą i honorem. Oprócz drogi młodego Africanusa mamy do czynienia tutaj z przedstawieniem różnych bitew czy oblężeń. Na dodatek poznajemy obyczaje, tradycje i kulturę starożytnego Rzymu. Sielankowy i sympatyczny nastrój? Otóż nie. Za rogiem czai się wróg-Hannibal. Jednak na drodze do opanowania przyszłego imperium staje przeciwnik, tytułowy Africanus.

Na początek powiem może, co mi się podobało. Przede wszystkim fabuła. Nie do opisania jest ogrom przedstawionych w powieści wydarzeń, wątków, postaci i zwrotów akcji. Autor tworząc je, przyłożył się do tego, co widać na każdej z kart powieści. Musiał też co do milimetra poznać starożytne czasy, co wymaga niemałych zdolności i przede wszystkim chęci. Jest to dla mnie największy plus tej pozycji-zaangażowanie i ogromna wiedza autora.

Podobały mi się też wzmianki o tradycji i stylu życia w starożytnym Rzymie. To chyba, ze względu na to, że lubię poznawać kulturę innych krajów. Jednak tych fragmentów i informacji było jak dla mnie zbyt mało, bo.. .

... skarbnicę wiedzy o zamierzchłych czasach-według mnie-zdominowały zbyt obszerne i nudnawe(choć wyczerpujące do granic możliwości) opisy zamysłów militarnych, planów walk czy obrad senatu. Historyk ze mnie żaden, więc być może dlatego strasznie gubiłam się w ogromie pojęć, mnogich nazwisk (często kilka potomków miało identyczne imiona) i innych ‘rzymskich’ ozdobników. Tutaj można wspomnieć o słowniczku pojęć innych dodatkach podarowanych nam przez autora powieści. Jednak na ich przeczytanie zabrakło mi już cierpliwości.

Zastanawiałam się po przeczytaniu tego utworu, czy jeszcze kiedykolwiek sięgnę coś, co w swojej nazwie będzie zawierało wyrażenie powieść historyczna” I po głębszych refleksjach, jedno wiem na pewno-być może, ale niech nie będzie ona związana ze starożytnością. Okresem wielbionym przez miliony, ale przeze mnie znienawidzonym od początku mojej nauki historii. Po lekturze Africanusa muszę się oderwać od historii i wrócić do moich ‘ulubieńszych’ gatunków. Jednakże pomimo złu, jakie zostało tu powiedziane polecam książkę osobom cieniącym bogatą fabułę, szczegółowe opisy i ciekawe postaci.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ESPRIT

nasza ocena: 6/10
450 stron
Esprit, 2012
do kupienia: Empik

Aubrey Flegg, Skrzydła nad Delft

„Ale być może znajdzie się ktoś, w dalekiej, dalekiej przyszłości, kto wykona to dzieło za nas i przywróci staruszka do życia. Kto wie, może nawet usłyszy, jak on śpiewa?”
Sięgając po tę pozycję, nie wiedziałam za bardzo, czego mogę się spodziewać. Opis mnie zainteresował w znacznym stopniu: połączenie romansu na tle konfliktu pochodzenia, różnic religijnych i majątkowych, zaplanowany od kilkunastu lat ślub dwóch młodych ludzi, a poza tym zawarcie w powieści wątku życia artystów w XVII wieku sprawiły, że nie mogłam jej przegapić. Do tego czarująca(na dokładkę o przemiłej fakturze :D) okładka, od której głaskania i podziwiania oderwać się nie sposób.

Powędrujmy więc w treść powieści. Mamy XVII wiek, Holandia. Poznajemy Louise Eeden, córkę projektanta porcelany. Młoda dziewczyna jest skazana na związek z Reynierem DeVriesem. Dla dobra majątku i firmy ojca, powinna związać się z owym młodzieńcem. Wkrótce również spod pędzla Jacoba Haitinka (na zlecenie Pana Eedena) wyjdzie portret jej osoby. I właśnie w pracowni rzeczonego artysty Louise poznaje Pietera, czeladnika, w którym się zakochuje. Jednak okazuje się, że wiele ich dzieli… Zbyt wiele. A czy różnice te zostaną zatuszowane przez łączące ich uczucie?
Tego już nie zdradzę.

Książkę czyta się po prostu błyskawicznie. Autor od razu wprowadza nas do niezwykłego holenderskiego świata. Nie można oderwać się od lektury, a akcja toczy się szybko. Czytelnik pragnie szybko dowiadywać się, jak potoczą się dalej losy bohaterów, na co nie musi długo czekać, gdyż wszelkie wątpliwości są rozwiewane w mgnieniu oka. Nudnych momentów tutaj jak na lekarstwo, co sprawia, że książka nie jest flegmatyczna i można ja pochłonąć piorunem.
Flegg bardzo dobrze przedstawił obraz pracowni malarskiej. Dzięki temu w najmniejszych szczegółach wiemy, jak wyglądał warsztat artysty w ówczesnych czasach. Opisano tu, jak zdobywano różne kolory farb, przedstawiono techniki malarskie i inne ciekawostki, które dla takiej osoby jak ja wyjątkowo się spodobały. I spodobają się każdemu, kto próbował zgłębiać tajniki malarskiego świata. Chociaż nie tylko.

Język powieści poddano archaizacji, co może się podobać, ale również przeszkadzać. Jak dla mnie było zbyt trochę „siedemnastowiecznie”. Jednak ten celowy(zapewne celowy) zabieg przeprowadzony przez autora sprawił, że mogliśmy poczuć się jakbyśmy żyli w świecie kilkaset lat temu. Może on przeszkadzać, jednak bez niego, czułoby się pewien niedosyt.

Dobra stroną powieści jest także wartościowe i zaskakujące zakończenie. Nie takiego się spodziewałam i bardzo dobrze, bo książka powinna zaskakiwać, a ta to robi i to niejednokrotnie.
Jest to pierwsza część trylogii - i tutaj mogę bez wątpienia stwierdzić, że sięgnę po kolejne tomy, bo ciekawa jestem, co i jak zostanie w nich przedstawione. A jeśli będzie tak samo dobre jak „Skrzydła…” to składam szczere ukłony dla autora.

Każdy-jak wiadomo-może interpretować i rozumieć tę powieść inaczej. I interpretacja ta zależy od człowieka. Tak jak dzieło malarskie, które nigdy nie jest skończone. Bo kończy je ten, kto owo dzieło ogląda. Mi nie pozostaje nic innego, jak zacytować samego autora:
„Żadne wybitne dzieło, a to jest wybitne dzieło, nigdy nie jest skończone. (…)Ani ty, ani ja, ani ten cholerny Rembrandt, bo tak się ostatnio każę nazywać, żaden z nas nie tworzy dzieła sztuki. Nie, to osoba, która patrzy na obraz, kupiec-ignorant, plebs. To ludzie, którzy patrzą na moje płótna, czynią z nich dzieła sztuki” 

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ESPRIT
 nasza ocena: 8/10
256 stron
Esprit, 2012
do kupienia: Empik

piątek, 8 czerwca 2012

Grzegorz Miecugow, Przypadek

Między Marcinem i Martą wszystko układa się wspaniale. Pomimo tego, że dzieli ich znaczna różnica wieku, ani jednemu z nich to nie przeszkadza. Są szczęśliwą, świetnie dogadującą się parą – związek wręcz idealny. Ale czy na pewno?

Pewnego wieczoru Marcin kierowany dziwnym przeczuciem przejeżdża obok mieszkania swojego szefa – Wielkiego Bo. Na początku nie zauważa w nim nic szczególnego. Dopiero po chwili uświadamia sobie, że coś jest nie tak. Cofa auto i na podjeździe dostrzega samochód Marty, a w oknie sypialni szefa jego ukochaną oddającą się namiętnym igraszkom. Jak w amoku, Marcin pakuje się, kradnie wszystkie pieniądze z sejfu Wielkiego Bo i wyjeżdża – chce mieć nową tożsamość, wyjechać na drugi koniec świata, zaszyć się gdzieś, zapomnieć o przeszłości i tym, co widział w jednym z okien mieszkania szefa. Nie może jednak wiedzieć, że to nie Martę widział w sypialni z Wielkim Bo. Widział jej przyjaciółkę.

Grzegorz Miecugow w „Przypadku” funduje nam ogromną dawkę niespodziewanych zwrotów akcji i niepewności wywołującej gęsią skórkę na ramionach. Policja, prywatni detektywi, podróż w tą i z powrotem, podejrzane interesy, zagadki, sensacja – wszystko to składa się na wyjątkową przyjemność, która towarzyszy czytelnikom przy każdej pochłanianej przez nich stronie.
Rozterki bohaterów, ich naturalność i „zwykłość” sprawia, że bez problemów możemy wniknąć w fabułę. Doskonale znamy przecież Polskę, miasta, które w swojej trzytygodniowej podróży odwiedza Marcin. Świetnie rozumiemy przedstawiony w powieści kryzys na rynku – obok nas dzieje się przecież dokładnie to samo. Właśnie ta „bliskość” „Przypadku” decyduje o tym, jak oddziałuje on na nasze uczucia podczas czytania. Bo któż lepiej zrozumie Polaków niż Polacy właśnie?

Jedyną wadą tej powieści jest dla mnie jej zakończenie. Myślę, że nawet gdybym nie uznawała zakończenia właśnie za najważniejszą część w książce (i nie tylko), to i tak zakończenie „Przypadku” nie uznałabym za satysfakcjonujące. Autor bowiem kończy krótkim opisem przyszłości każdego z bohaterów. Jednoznacznie kojarzy mi się to z tanimi telenowelami, które po kilkudziesięciu odcinkach schodzą z anteny i TVN-owskimi kryminalnymi serialami typu „W-11”. A powieść powinna przecież szokować, zastanawiać, sprawiać, że z bólem serca żegnamy się ze swoimi bohaterami i nie możemy doczekać się ponownego z nimi spotkania (nawet jeśli to tylko pojedyncza książka, a nie seria)!

Nie trzeba być wielkim miłośnikiem sensacji, aby dogłębnie wsiąknąć w klimat „Przypadku”. Wystarczy tę powieść kupić i usiąść w wygodnym fotelu, bo lektura z całą pewnością będzie długa.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA BELLONA
nasza ocena: 8/10
 Bellona, 2012
365 stron

do kupienia: Empik

środa, 8 lutego 2012

Agatha Christie, Śmierć w chmurach

Zakochałam się w prozie Agathy Christie od pierwszej strony książki „Zabójstwo Rogera Acroyda” i nie zawiodłam się na kolejnej przeczytanej przeze mnie pozycji.

Lot na pokładzie samolotu „Prometeusz” niespodziewanie kończy się śmiercią jednego z pasażerów. Początkowo podejrzewany za atak, zgon okazuje się być morderstwem. Morderstwem popełnionym w niebanalny sposób – za pomocą zatrutej jadem węża strzałki.

Rozwikłania tej sprawy podejmuje się wielkiej sławy detektyw - Herkules Poirot - będący jednym z lecących osób.
Najbardziej zastanawiającą rzeczą, jaka nasunęła mi się po przeczytaniu to: dlaczego ja nie wpadłam na rozwiązanie? Miałam przecież do dyspozycji tyle samo dowodów, informacji i hipotez. A jednak wszystkie moje domysły spełzły na panewce. Może właśnie to czyni te książki tak wyjątkowymi.
Doskonale skrojony zabójca, kłamstwa, podejrzani i szemrane interesy czynią „Śmierć w chmurach” ciekawą i zaskakującą.
Minusem tej opowieści są dziwne wtrącenia przed zapisem uczuć bohaterów. Ona myśli, on myśli – takie zapisy przewijają się przez całą objętość książki. Oczywiście nie sprawiają, że dobra narracja, jaką pisana jest powieść, staje się zła, ale niektórych (w tym mnie) mogą denerwować.

Albo to ja jestem tak beznadziejnym detektywem, albo fabuła tej powieści jest tak genialnie skonstruowana. Stawiam na to drugie.

nasza ocena: 9/10
Wydawnictwo Dolnośląskie, 2008
289 stron

do kupienia:Empik

wtorek, 7 lutego 2012

Tess Gerritsen, Mumia

Kiedy decydowałam się na tę pozycję, nie wiedziałam czego mogę się po niej spodziewać. I nawet w maleńkiej części nie przypuszczałam, że Gerritsen zafunduje mi taką dawkę emocji.

W magazynach bostońskiego Museum Crispina zostaje odnaleziona tajemnicza mumia. Tym bardziej zagadkowa, że w żadnych z dokumentów nie ma o niej żadnej informacji. Aby nie uszkodzić zabytku, którego wiek szacuje się na ponad dwa tysiące lat doktor Robinson – kustosz muzeum – wraz z doktor Josephine Pulcillo i Maurą Isles (cenionym patologiem) wykonują jego tomografię. Podczas badania zostaje ujawniony niewielki szczegół, który wstrząsa całą ekipą – w nodze Pani X znajduje się współczesna kula.

Bez wątpienia cechą tej powieści, która zasługuje na największą uwagę jest fabuła – fantastycznie rozbudowana, pełna niespodziewanych zwrotów akcji, anomalii (nie tylko pogodowych;P) i przyprawiona tajemnicami i zagadkami. Gerritsen w swojej książce, oprócz bogatego świata akcji, wykreowała także świetny świat bohaterów – tak różnych i tak podobnych do nas. W „Mumii” nie brakuje pewnych siebie policjantek, patolożek zakochanych w księżach (i to z wzajemnością), bogatych bisensmanów czy miłośników archeologii – wielu miłośników archeologii.

Z całą odpowiedzialnością mogę obiecać każdemu przyszłemu czytelnikowi tej książki, że się nie zawiedzie. I że pochłanianie kolejnych stron tej powieści będzie dla niego przyjemnością – nawet jeśli nieporównywalną do zachwytu nad arcydziełami literatury, to z pewnością osobliwą i całkiem miłą.
A przynajmniej będzie nią do poznania zakończenia.
Dlaczego? 
Bo jest ono jedyną i największą wadą tej powieści. Już kilkakrotnie przy recenzowaniu kryminałów wspominałam, że jestem całkowicie beznadziejnym detektywem i nawet jeśli rozwiązanie zostałoby podane mi na tacy to jestem pewna, że w jakiś kompletnie niezrozumiały dla mnie sposób i tak bym go nie zauważyła. A podczas czytania tej powieści niemal od samego początku wiedziałam, jak się zakończy. I podczas wszystkich tych czterystu stron zastanawiałam się, kiedy moje domysły okażą się nieprawdziwe. Chyba nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie mojego zdziwienia, kiedy okazało się, że tak naprawdę nie myliłam się ani o milimetr.

Według mnie przewidywalność jest cechą, która dyskwalifikuje książki, które wybieram do czytania. A w tej specyficznej kategorii, którą jest kryminał jest ona niemal niedopuszczalna. Bo to właśnie zakończenie, wyjaśnienie zagadki i zaskoczenie czytelnika jest głównym jego celem.
A każdego kto się ze mną nie zgadza, komu nie przeszkadza poznanie prawdy przed wyjawieniem jej przez autora i kto uważa się za gorszego detektywa ode mnie serdecznie zachęcam do przeczytania tej powieści. Bo, wbrew wszystkiemu złemu co o niej napisałam, naprawdę warto.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ALBATROS

nasza ocena: 8/10
Albatros, 2012
398 stron

do kupienia: Empik

poniedziałek, 6 lutego 2012

Tess Gerritsen, Sobowtór

Thriller medyczny-osobliwy gatunek literacki, z którym zetknęłam się po raz pierwszy. Byłam bardzo ciekawa, cóż to takiego i kiedy kilka pozycji tego typu znalazło się w ofercie wydawnictwa Albatros-wiedziałam, że jeden z nich musi znaleźć się na mojej półce. I tym „jednym” był właśnie „Sobowtór.

Maura Isles - patolog- po powrocie Paryża do swojego domu gdzieś w Ameryce doznaje niemalże szoku. Pod jej mieszkaniem znaleziono zwłoki kobiety. Lecz same zwłoki to jeszcze pół biedy. Zamordowana z powodu ciosu zadanego pistoletem osoba jest łudząco podobna do pani doktor Isles. Te same rysy twarzy, identyczny kolor oczu, nieróżniąca się prawie fryzura, Ana dodatek ten sam rozmiar ubrań, takie same uzdolnienia i hobby. Od tej pory w głowie Maury kłębi się milion pytań bez odpowiedzi. Śledztwo prowadzone przez ciężarną kobietę o nazwisku Rizzoli ma rozwiać wszelkie niejasności. Lecz nie jest o takie proste, gdyż w powietrzu wisi mnóstwo morderstw. I to nie zwyczajnych morderstw-niezliczona ilość kobiet w ciąży ginie z ręki bestii, której poszukują detektywi.

Dalszy rozwój akcji poznamy, kiedy sięgniemy po „Sobowtóra”. A naprawdę warto, bo książka ta ma mnóstwo superlatyw.

Akcja nie jest flegmatyczna, co jest bardzo ważne i nie zraża czytelnika. Autorka od pierwszego słowa rzuca nas na głęboką wodę. Wydarzenia nie ciągną się w nieskończoność, a kilku-, kilkunastostronicowe rozdziały sprawiają, że książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie, choć do najprzyjemniejszych nie należy.

I w tym miejscu należy zaznaczyć, że Tess potrafi nieźle operować słowami, by stworzyć nastrój grozy i przerażenia. Już od początku mamy do czynienia ze scenami, które przyprawiają o ciarki na plecach.

Na plus zaliczyć należy też jasność treści-książka nie jest skomplikowana i bez względu na raczej skomplikowane śledztwo-nietrudno zrozumieć jej treść, aczkolwiek ciężko jest pogodzić się z okrucieństwem ze strony „czarnych charakterów”
Momentami napotykamy dłuższe opisy, lecz dynamiczne i częste dialogi rehabilitują rozważania i relacje autorki. I nie jest konieczne ich omijanie-wręcz przeciwnie są ciekawe, a nawet chwilami przerażające.

Zaskoczyła mnie bardzo treść prologu, która przez ponad połowę książki nijak się miała z treścią. Lecz później wszystko się idealnie wyklarowało i w życiu bym ni pomyślała, że akacja skończy się tak, a nie inaczej. Gerritsen zatem Świętnie tworzy zwroty akcji i sprawia, że czytający nie rozwikła zagadki poprawnie. Tak przynajmniej było w moim przypadku-po przeczytaniu „Sobowtóra” wiem, że byłby ze mnie marny detektyw.

Jak na razie nie doszukałam się minusów. Sądzę, że gatunek „thriller medyczny” z „Sobowtórem” na czele bez wątpienia mogę zaliczyć do ulubionych. I serdecznie polecić pasjonatom strachu i osobom interesującym się anatomią człowieka, choć nie tylko. Lecz mogę zapewnić, że ta „mieszanka” na długo pozostanie w pamięci i nie da o sobie zapomnieć.




EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ALBATROS
nasza ocena: 10/10
Albatros, 2012
400 stron
do kupienia: Empik