Pages

niedziela, 9 września 2012

Jodi Picoult, W naszym domu


„Wiedziałem, że Jacob zacznie się denerwować, kiedy te jego bruliony pojawią się w charakterze dowodów rzeczowych (…). Tak więc nie jestem zaskoczony, gdy mój klient zaczyna się leciutko trząść, patrząc, jak Helen Sharp zgłasza jego własność do materiału dowodowego. Czuję, jak sztywnieje, słyszę, jak ciężko oddycha i widzę, że niemalże przestał mrugać oczami. (…) w tym samym momencie wsuwa mi w dłoń kartkę. „Nie garb się”, czytam na niej. Dopiero po chwili udaje mi się zrozumieć, że zwrócił mi uwagę, dokładnie tak, jak go uczyłem: „Kiedy będziesz potrzebował przerwy na wyciszenie, zwróć mi uwagę”.”
Jacob wszystko rozumie dosłownie, nie znosi rozpuszczonych włosów i dźwięku zgniatanego papieru, wszystkie ubrania układa w szafie kolorami, codziennie o 16.30 musi obejrzeć odcinek „Pogromców zbrodni” i ma zespół Aspergera. A oprócz tego wszystkiego fascynuje go kryminalistyka. Pewnego dnia między nim a jego prywatną instruktorką umiejętności społecznych – Jess Ogilvy dochodzi do sprzeczki, a kilka dni później Jess zostaje odnaleziona… martwa.

Są książki, w których zakończenie jest zaskoczeniem – wielkim, ogromnym, zupełnie niespodziewanym. Są książki, w których zakończenie zna się od pierwszego zdania – są to najczęściej te, w których rozwiązanie akcji powinno być niespodzianką, a nie jest – i są to książki beznadziejne. I są wreszcie książki, w których prawda jest podana na tacy i nam, czytelnikom ogólnie wiadoma, ale fabuła skonstruowana jest dokładnie tak, że rozwiązanie nie jest ważne – ważniejsze, jak się do niego dojdzie. I właśnie do tej ostatniej kategorii zalicza się „W naszym domu” Picoult.

Była to moja pierwsza przygoda z prozą tej autorki i jest to jedna z najbardziej udanych przygód w moim „książkowym życiu”. Jeżeli miałabym stworzyć listę wszystkich cech, które cienię w książkach – a jest tego z pewnością bardzo dużo – to ta pozycja zajęłaby jedne z pierwszych miejsc w każdym z nich. Podczas czytania miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, a ja przeniosłam się do równoległej rzeczywistości, która, choć tak podobna do otaczającego nas wokół świata, obfituje w niesamowitą różnorodność postaci, wydarzeń i ekscytującej niepewności. Nagle zamiast ponad sześciuset stron miałam przed sobą historię bez końca, w którą wpadłam jak w studnię bez dna. Jedyna różnica to taka, że studnia bez dna nie ma dna a historia Jacoba niestety koniec posiada. Ale za to jaki!

Bardzo ciekawym pomysłem jest dodanie przez autorkę przed każdym rozdziałem opisu procesów, a właściwie opisywanie ich przez Jacoba. Bo nawet jeśli pozornie nie mają nic wspólnego z fabułą powieści to są interesującą odskocznią od zawiłej fabuły, którą stworzyła dla nas Picoult.

Jednym niedociągnięciem – które w zasadzie nie jest błędem autorki – jest okładka, która „zmyla” czytelnika. W powieści nie odnajdziemy wszakże ani małego chłopca, ani przejrzystego jeziora, ani wody w ogóle. Znajdziemy za to przepiękne krajobrazy uczuć, namalowane przez Picoult. I tych właśnie krajobrazów, uśmiechów na twarzy podczas czytania i kręcącej się łezki w oku nie tylko przy powieści „W naszym domu”, ale też przy innych książkach Jodi Picolut Wam i sobie życzę.

PS: Miałam być ostrą, okropnie subiektywną recenzentką, której dosłownie nic się nie podoba. Miałam nie wystawiać szóstek. I co robię? Wystawiam kolejną. Ale jak mam jej nie wystawiać, skoro bez przerwy w moje ręce wpadają takie jak ten cudeńka…?

nasza ocena: 10/10
Prószyński i S-ka, 2011
693 strony

do kupienia: Empik

sobota, 8 września 2012

Stephen King, Dallas '63

Najnowsza powieść Stephena Kinga już od Mikołajek spoczywała w mojej biblioteczce i jednocześnie kusiła ciekawością i odrzucała obszernością. Postanowiłam (zostawiając kilka ruszonych książek) zabrać się za to opasłe tomiszcze. Opasłe, bo jednak ponad 800 stron to wcale nie jest mało. Jednak obszerność książki przy tak dużym zasobie zalet absolutnie nie przeszkadza. A kiedy czytelnik sięgnie po „Dallas ‘63” na każdej z tych kilkuset stron ma wrażenie obecności w świecie stworzonym przez Kinga. Jak się do niego dostać? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam…

Zrób kilka kroków, zamknij oczy, przejdź przez króliczą norę…Przed Tobą ukształtuje się inny świat. Świat Elvisa i rock&rolla. Świat bez Internetu i telefonów komórkowych. Świat, w którym nikt nie wie kim są „The Rolling Stones”, a słówka jak ‘wyluzuj’ czy ‘odjazdowy’ są zupełnie obce. Świat, w którym ludzie nie boją się globalnego ocieplenia i zagłady nuklearnej. Świat, w którym jest teraz Jake Epping, nauczyciel angielskiego. Świat, w którym może on zmienić losy Ameryki. Świat w 1958 roku. Lecz czy jest to możliwe? Czy Jake’owi uda się powstrzymać Lee Oswalda? Czy pokona przeciwności stające mu na drodze w latach 60. minionego wieku?

Czytając dzieło,(bo dziełem mogę je nazwać bez wahania) zwyczajnie pochłaniałam kolejne strony. Książka podzielona na 6 części, kilkadziesiąt rozdziałów, które z kolei rozdzielono na kilka lub kilkanaście podrozdziałów. Ale nawet ten-na swój sposób dziwny, osobliwy sposób Kinga, nie przeszkadzał w czytaniu. Wręcz przeciwnie, dzięki temu w powieści panowało uporządkowanie, jeśli w prozie Kinga jest w ogóle miejsce na porządek.

Urzekła mnie-może to zbyt duże słowo-podobała mi się różnorodność wątków. Dzięki opowiadaniu autora o wielu historiach, każdy znajdzie coś dla siebie. Spodoba się zarówno romantykom, jak i miłośnikom polityki. King też potrafi(czasem bezczelnie, strasznie i boleśnie) miotać uczuciami czytelnika. W jednej chwili ze zdenerwowania przechodzimy w sielankę, a potem znów biegniemy w pościgu pełnym napięcia. W wielu momentach sytuacje sprawiają wrażenie, jakby były „na żywo”, a strzały pistoletów i dźgnięcia nożem są wyjątkowo rzeczywiste.

Kilkakrotnie King używa stwierdzenia „Nie jestem skłonny do łez”. Jednak ja tezę tą obaliłam n razy. Po raz pierwszy podczas lektury z oczy wypłynęły mi szczere łzy. Nigdy dotąd nie poruszyła mnie śmierć, niepowodzenia i upadki bohaterów. Przeżywałam niemalże razem z nimi życiowe realia. A kiedy nadeszła chwila szczęścia - cieszyłam się wraz z postaciami, jakbym znała i lubiła tych ludzi od lat.

Gigantycznym plusem powieści Stephena Kinga jest sposób pisania. Jak zwykle to bywa u tak charakterystycznych postaci jaką jest King-może go pokochać lub znienawidzić. Ja zdecydowanie, od momentu skończenia czytania tej pozycji nalezę do tej pierwszej grupy. Pan King uwiódł mnie niezwykła swobodą wypowiedzi w stronę czytelnika, luźnymi dialogami i „podwórkową” gwarą. Nie szczędzi lekkich zwrotów, przekleństw i przezabawnych(często niecenzuralnych) neologizmów, których raczej cytować nie wypada.

Podczas czytania tej pozycji Kinga, odkryłam, że gościu ma talent do układania niezwykłych myśli, stwierdzeń, które mogą nabrać uniwersalnej wymowy. Niektóre z nich są naprawdę godne uwagi.

Jej. Przeczytałam taką grubą książkę. Takiego znanego autora. O takim znanym tytule. Sprzedaną w milionach. Zrobić to może każdy. Lecz ważne jest, jakie wywarła wrażenie. Jak dotąd, nie potrafię go opisać. Pozostawiła we mnie emocje, po których nie byłam w stanie zasnąć. Zagnieździła się w mojej pamięci jak żadna inna. Nieprędko o niej zapomnę, bo takich książek się nie zapomina. Obraz prób ocalenia, miłości i życia w nieogarniętej czasoprzestrzeni ujął moje serce, moją dusze i zawojował moimi uczuciami. Liczę na to, że kolejne powieści Kinga, po które sięgnę będą równie dobre. Ale chyba jeszcze nie wiem, co mu w duszy gra.

nasza ocena: 10/10
Prószyński i S-ka, 2011
864 strony
do kupienia: Empik