Pages

wtorek, 31 lipca 2012

Alessandro D'Avenia, Biała jak mleko, czerwona jak krew

Patrzmy na świat spośród barw, a życie piękniejsze stanie się, napisał niegdyś pewien wokalista. Tak też w bestsellerowej powieści D’avenia, Leo postrzega świat poprze kolory, dzięki czemu łatwiej (może niekoniecznie łatwiej, ale za to jak oryginalnie) mu się żyje. Uczucia, osoby i przedmioty utożsamia z odcieniami barw: czerwony to miłość, szczęście i radość, błękit-przyjaźń, natomiast biel kojarzy mu się ze wszystkim, co najgorsze- niepowodzeniem, strachem, porażką…

Leonard to normalny licealista, trochę bezczelny, chodzi na spacery z psem o świetnym imieniu -Terminator, słucha Green Daya, wielbi superbohaterów - Spidermana i Batmana. Ma swoje upodobania, gra w piłkę i niczym się nie różni od normalnych chłopców w wieku 16 lat. Spotyka się z Sylvią, swoja przyjaciółką, która jest dla niego aniołem stróżem-we wszystkim mu pomaga, jest dla niego bardzo dobra, choć wcale na to nie zasługuje. Kłoci się też, dość często ze swoimi nauczycielami szczególnie Naiwniakiem, podważając jego filozoficzne poglądy. Lecz w jego życiu pojawia się ognistoruda piękność. Jest zadurzony w Beatrice i chcę ją ‘zdobyć’ Jednak na swojej drodze napotyka wiele przeszkód, jedną z nich jest biała plama przed jego oczami, plama w jego umyśle, plama, która nie pozwoli mu cieszyć się życiem, tak, jak dotychczas, plama, dzięki której jednak wiele się nauczy. Tą plamą w znienawidzonym prze niego kolorze jest choroba Beatrice-białaczka.

Więcej zdradzić się nie da- po prostu trzeba sięgnąć po tą lekturę, a historia Leo, Beatrice, Sylvii, Terminatora i innych bohaterów pochłonie nas bez reszty. Nigdy jeszcze tak szybko nie przeczytałam żadnej książki. Z dziką rozkoszą dosłownie zjadałam każde kolejne słowo, które –bez wyjątku- było wyjątkowe. Jeśli chciałabym wybrać najwartościowszy cytat z powieści-musiałabym przepisać ją całą, bowiem cała jest sentencją i myślą, która uczy, przestrzega i przywraca wiarę.

W wypadku „ Białej…” użyty przez autora czas teraźniejszy,(którego nienawidzę i jestem chora jak mam przeczytać coś napisanego w taki sposób)zupełnie mi nie przeszkadzał! Niezwykłe było to, jak Leo opowiadał o swoich przeżyciach. Miałam wrażenie, że niemożliwe jest, że na świecie istnieje taka wrażliwa i dojrzewająca osoba. Z totalnego luzaka zmienił się w mężczyznę, którego pokochałaby niejedna współczesna nastolatka.

Jedynym minusikiem jest dla mnie duże podobieństwo do utworów typu „Oskar i Pani Róża”… Niestety, czytając tę pozycję, miałam wrażenie, jakbym już gdzieś to słyszała. Jednak w tej uroniłam kilka łez, w odróżnieniu od „Oskara..”, więc to może o czymś świadczy i nieśmiało muszę stwierdzić, ze powieść D’Avenia podobała mi się bardziej, ale wcale nie stwierdzam słabości opowiadania Schmitta, bo bym kłamała.

„Biała jak mleko, czerwona jak krew” jest zdecydowanie książką nie do ominięcia, szczególnie dla osób, które nie wierzą w siebie i mają niepotrzebne kompleksy. Pokazuje ona ogromna siłę, jak w chwilach zwątpienia poradzić sobie w świecie. Obwieszczono ją tytułem współczesne Love Story. Ja uważam, że historia Leo stanie się historią ponadczasową, do której jeszcze kiedyś powrócę. I polecam ją każdemu, bo naprawdę WARTO!!
 nasza ocena: 9/10
Znak, 2011
310 stron
do kupienia: Empik

poniedziałek, 30 lipca 2012

Graham Masterton, Czerwony Hotel

„Czerwony Hotel” to moje pierwsze spotkanie z Garhamem Mastertonem. Już dawno snułam zamiary o przeczytaniu jednej z jego pozycji. A moje uwielbienie do wszelkiej maści horrorów spotęgowało fakt, że sięgnęłam po najnowszy wytwór tegoż autora. Czy pan Graham przypadł mi do gustu? O tym za chwilkę.

Czerwony Hotel-luksusowe, nowo otwarte lokum w Baton Rouge. Jego nowy właściciel Everett, pragnie, aby goście byli w pełni usatysfakcjonowani, obsługa nie zawodziła, a hotelowa kuchnia czarowała podniebienia przybyłych. Jednak równolegle z piętrzącym się sukcesem nadchodzą kłopoty. Dziwne sny, morderstwa popełniane w okrutny sposób i krew. Mnóstwo krwi. Na pomoc owym anomaliom rusza Sissy Sawyer. Przy pomocy swoich nadzwyczajnych zdolności próbuje przeciwstawić się złu, jakie otacza hotel. Czy jej próby okażą się skuteczne? Czy warto walczyć i zagłębiać się w przeszłość?

Pan Graham postara się dać nam odpowiedź na te i setki innych pytań, które zechcemy zadać. A takie na pewno się znajdą, bo autor intryguje i wprowadza w konsternację raz po raz. Utworzone przez niego historie na długo zapadają w naszej pamięci. Nietrudno bowiem zapomnieć szczegółowych opisów, które za każdym razem przyprawiają o ciarki an plechach i uszach, przez które boimy się zasnąć i za żadne skarby nie pozwalają oderwać się od lektury. Na całe szczęście umiejętności Mastertona sprawiły, że są one na tyle zajmujące, że w żadnym wypadku się nie dłużą, a już na pewno nie nudzą.

Autor potrafi tez niezwykle utworzyć napięcie grozy, strachu i tajemniczości. Nawet, wydawałoby się tandetny, oklepany motyw krwi czy zmasakrowanych ciał został przedstawiony tu z niemałą precyzją. Dzięki temu czytelnik może być przerażony, wystraszony, zniesmaczony w tym samym czasie. Jednak warto się poświęcić, by móc dalej odkrywać to, co Graham chce nam przekazać.
Warto tez zwrócić uwagę na szybką i dynamiczną akcję. Wydarzenia nie ciągną się jak flaki z olejem, przez co książkę aż chce się czytać. Jesteśmy ciekawi, co się wkrótce wydarzy, co też zasługuje na duży plus.

Masterton stworzył świetny horror. Udowadnia to na każdej ze stron swojej powieści. Szereg zdarzeń paranormalnych, duchy, voodoo, krew, morderstwa, parapsychiczne zjawiska i niezwykłe przedmioty (chociażby niezwykłe karty DeVane, których opisy po prostu przerażają) sprawiają, że jest to utwór nasycony grozą i tajemniczością.

Obserwujemy też tutaj znaczną ilość elementu zaskoczenia. Pan Graham potrafi wywołać w czytelniku nutkę niepewności, która zostanie wkrótce rozwiana. Często w książkach zwraca się uwagę na zakończenie. Tutaj było, można powiedzieć, inne niż czytający mógłby się spodziewać. Dla mnie trochę niepełne. Jednak nie uważam tego za minus. Książka po prostu jeszcze się nie skończyła, a to wielki atut-będzie trwała cały czas i każdy może Interpretować ją w inny sposób.

Podsumowując moje spotkanie zapoznawcze z Grahamem Mastertonem mogę stwierdzić o nim kilka faktów. Po pierwsze potrafi jak mało kto zaciekawić i zaintrygować. Po drugie jak nikt wywołuje ciary na całym ciele. A po trzecie sprawia, że po zakończeniu czytania czujemy chętkę na więcej. Co uczynić w tej sytuacji? Po prostu należy sięgnąć po następną pozycję :)
 nasza ocena: 9/10
Rebis, 2012
272 strony
do kupienia: Empik

wtorek, 24 lipca 2012

Matt Mayewski, Mężczyzna, który chciał zrozumieć kobiety

Jack Kotowski jest życiowym nieudacznikiem. Nie układa mu się nie tylko w relacjach z kobietami, ale także w pracy i w zwykłym, codziennym życiu. Zawsze jest stroną uległą, jeszcze nigdy nie odważył się nikomu postawić. Wszystko się zmienia, kiedy Jack dostaje propozycję pracy jako programista nowego serwisu randkowego. Zamiast poznawać wszystkie takie serwisy z punktu widzenia użytkownika, Jack zaczyna wykorzystywać jeden z nich – Click for love – do swoich celów – do znalezienia wśród wirtualnej rzeczywistości „tej jedynej”. Jednak to, co na początku jest tylko niewinnym poszukiwaniem przeradza się w obsesyjną pogoń za kolejnymi randkami. A wszystko przez translator języka kobiet.

Matt Mayewski stworzył dość oryginalną, lekką powieść o miłości w sieci. O tym, jak ślepa wiara w jakiś wynalazek – w tym wypadku translator skonstruowany przez głównego bohatera – może zmienić człowieka. Mogłabym określić „Mężczyznę, który chciał zrozumieć kobiety” jako bardzo dobry debiut, ale... specyficzny styl pisania – który albo wyłącznie tak jest stylizowany, albo taki po prostu jest – mi to uniemożliwia. Nie znalazłam w tekście błędów - ortograficznych, interpunkcyjnych czy językowych. Nie powinno być wartością książki, ale – niestety – tak właśnie jest. Niektóre powieści są tak upstrzone błędami, jakby nie przeszły żadnej korekty redaktorskiej. „Mężczyzna...” na szczęście nie zalicza się do tej niechlubnej grupy. Jedynym elementem, który właśnie w odbiorze estetycznym książki mi przeszkadza, są Cliparty przedstawiające kobietę i mężczyznę z komputerami na początku każdego rozdziału. Miałam wrażenie, że cofnęłam się do podstawówkowych opowiadań w podręczniku.
„- Teresa Cortes, kierownik działu internet technology development – przedstawiła się, wyciągając do mnie rękę i uśmiechając się swobodnie.
- Jack – odpowiedziałem i dodałem szybko, orientując się, że nie jestem przecież na spotkaniu towarzyskim: - Jack Kotowski, oczywiście.
Przeszliśmy do jednej z mniejszych sal i pani Cortes zostawiała mnie na chwilę samego. Po chwili wróciła z facetem w bardziej niż średnim wieku, o lekko nalanej twarzy i takich też pozostałych częściach ciała. (...)
- Jack Kotowski Oczywiście – przedstawiła mnie Teresa Cortes.”
Inteligentny humor, barwni bohaterowie, ciekawa fabuła i pomysł. Brakowało mi tylko rozwinięcia niektórych wątków i... zakończenia. Bo to, co teraz nim jest pasuje do całej powieści jak pięść do nosa czy wół do karety. Jako że domyśliłam się takiego właśnie obrotu spraw, brakowało mi nie tyle zaskoczenia, co potwierdzenia moich domysłów. Autor przypuszczalnie chciał pozostawić czytelników w niepewności co do dalszego rozwoju wypadków, jednak nie tędy droga – to nie tak powinno być.

Dodatkiem do książki jest „Niezbędnik randkowy”, czyli rabaty na wszystko to, co jest potrzebne, aby świetnie przygotować się na randkę. Znajdziemy w nim kupony na kursy tańca, osobistych stylistów, kosmetyczkę, restauracje, kwiaty, prezenty, kursy uwodzenia a nawet wróżkę i konsultację psychologiczną. Niestety większość tych atrakcji możliwa jest do zrealizowania wyłącznie w Warszawie. Także wszystkich posiadających „Niezbędnik randkowy” a także tych, którzy w najbliższym czasie się w niego zaopatrzą zapraszam do podziwiania widoków na A2;)

„Mężczyzna, który chciał zrozumieć kobiety” to dla mnie nie tylko powieść z akcją i bohaterami, ale także poradnik ubrany w taką właśnie formę. Obowiązkowy poradnik nie tylko dla tych, którzy szukają swojej miłości przez Internet, ale także dla tych, którzy nigdy nie przekonają się do serwisów randkowych. Dostarczył mi on nie tylko momentów zastanowienia, ale także potrafił wywołać uśmiech na mojej twarzy A najbardziej zatrważającym odkryciem podczas lektury było dla mnie to, że właściwie większość zamieszczonych tu opisów kobiet świetnie opisuje... mnie. Wiedziałam, że my, kobiety jesteśmy skomplikowane, ale nie wiedziałam, że... aż tak :)

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA BELLONA

nasza ocena: 6/10
Bellona, 2012
315 stron

do kupienia: Empik

Joshilyn Jackson, Tajemnica wierzby

Punktem wyjścia dla wydarzeń opisywanych w książce jest luau zorganizowane w Calvary High z okazji zakończenia roku szkolnego. Podczas przyjęcia zorganizowanego przez niezwykle wpływową Clarie Richardson Liza dostaje udaru, przez co nie jest w stanie kontrolować jednej części swojego ciała, które od tego momentu pozostaje przerażająco nieruchoma. Aby zmniejszyć skutki udaru, jej matka Big, decyduje na wykopanie w ogródku basenu, w którym mogłaby z nią swobodnie ćwiczyć. Jednak podczas wykopywania starej wierzby, natrafiają na metalową skrzynkę, w której znajdują się... szczątki niemowlaka.

Właściwie nic w tej powieści nie jest typowe. Począwszy od tego, że trzy główne bohaterki – babcia, matka i córka – mają odpowiednio 45, 30 i 15 lat. Przez niezwykłe „hobby” najmłodszej z nich, Mosey, polegające na... wykonywaniu co chwila testu ciążowego, co ma na celu upewnić ją, że w ciąży nie jest. Co jak dla mnie sprowadza się do sprawdzania, czy tuż przed chwilą nie doszło u niej do niepokalanego poczęcia. Nietypowi są bohaterowie i ich reakcje oraz sposób wysławiania się. A nawet nietypowy jest język całej powieści – ta wątpliwa zasługa, którą powieść zawdzięcza pani Jackson lub pani Kasterce, a która niezmiennie od początku aż do samego końca doprowadzała mnie do szału.

Elementami, które moim zdaniem, wynoszą „Tajemnicę wierzby” na wyżyny literackiej przepaści są: nietuzinkowy problem poruszony w powieści, humor wypływający podczas niektórych dialogów – w szczególności rozmów Mosey i jej przyjaciela – Rogera – oraz romans Big i Lawrenca.
Poważny temat zawarty przez Jackson w książce jest równoważony przez starannie dobrany humor tak, aby bawił, a nie zniechęcał.
„Kiedy minęliśmy sklep, dodałam: - Zapewne ludzie (fragment uznany przez recenzentkę za spoiler;P) wpadają tu po kremówki i tanią whisky.
- Zapijają ciastka wódką? – zapytał Roger ze zgrozą.”
Gdybym teraz, już po przeczytaniu książki, miała jeszcze raz wybierać – przeczytać czy nie przeczytać – chyba nie zdecydowałabym twierdząco. „Tajemnica wierzby” to powieść dla odpornych na toporną wrażliwość i kiepski przekład. Jednym słowem – powieść nie dla mnie.


EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA G+J

nasza ocena: 4/10
G+J, 2012
383 strony

do kupienia: Empik

wtorek, 10 lipca 2012

Philip Huff, Dni trawy

„Teraz jestem na początku, zaczynam od początku. A początek jest taki: nazywam się Ben. Jestem Ben.
Ben to ja.
Zacząłem.”


Ten cytat to jedną z dwóch rzeczy, które przeszkadzają mi w książce Philipa Huffa. Drugą jest zupełnie niechronologiczne i chaotyczne poruszanie się między przeszłością a teraźniejszością głównego bohatera. A reszta? Reszta jest wspaniała.

Ben, osiemnastoletni chłopak, ma za sobą śmierć kilku ukochanych osób, przygody z narkotykami i terapię odwykową. Uważa, że słowem, które najlepiej do niego pasuje jest „muzyka” – uwielbia Beatlesów, gra na gitarze, pragnie założyć zespół. Kiedy jego najlepszy przyjaciel, Tom, wciąga go w narkotykowy nałóg, nie waha się ani chwili. Zaczyna się od trawy, kończy na odwyku.

„Dni trawy” nie są dla mnie powieścią. Nie są też dla mnie opowiadaniem ani jakimkolwiek innym gatunkiem literackim. To opowieść. Opowieść Bena van Deventera o jego przeszłości, jego problemach, strachach, troskach, radościach i marzeniach. W każdym zdaniu wybrzmiewa charakterystyczna osobowość tego młodego człowieka. W każdym „Człowieku, ...” można odnaleźć ton, którym bohater opowiada. I nawet w tej z pozoru bez określonej linii i celu podróży po jego przeszłości, z nieprzemyślanego doboru kolejnych wspomnień kryje się coś więcej niż tylko zwykła akcja czy fabuła. W „Dniach trawy” nie ma żadnego udawania. Żadnego umniejszania i pisania na wyrost. Tam wszystko jest takie, jakim byłoby w rzeczywistości. Bez zbędnego użalania się, bez wyniosłych metafor i porównań. Smutne, przerażające, okropne, wspaniałe – prawdziwe. Podczas czytania nagle znikają litery, a tuż obok nas wyrasta sylwetka Bena, którą, choć znamy tylko z jego opowieści o jego przeszłości, znamy na wylot.

„Dni trawy” należą do tej grupy książek, których się nie czyta. Je się pożera – dosłownie i w przenośni. Numery stron zbyt szybko mkną do przodu. Koniec zbliża się w zastraszającym tempie. Aż w końcu przestajemy nawet dostrzegać upływu kartek i z jeszcze większym zaskoczeniem stwierdzamy, że nasza przygoda z Benem dobiegła końca. I po zamknięciu książki nie daje o sobie zapomnieć. I później, i następnego dnia – nadal w głowie mamy powieść Huffa. Dlatego, że „Dni trawy” pozostawiają po sobie więcej pytań niż odpowiedzi. I dlatego, że są powieścią dla każdego i na każdego wywierają taki sam wpływ.

Patrzę na okładkę. „Nic specjalnego” – myślę. Odwracam. Spoglądam na cenę i grubość książki, które nie są chociażby w pewnym stopniu proporcjonalne. „Nie dałabym za nią złamanego grosza”. A potem zaczynam czytać. I po przeczytaniu ostatniego zdania, jeszcze raz spoglądam na tył okładki.
„Dni trawy” są warte wszystkich moich oszczędności.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA DOBRA LITERATURA

nasza ocena: 10/10
Dobra Literatura, 2010
166 stron

do kupienia: Empik

poniedziałek, 9 lipca 2012

David Gilmour, Klub filmowy

Zacznę od tego, że po opisie I okładce, nie oczekiwałam od powieści niczego szczególnego. Nie jest to ani thriller, ani nawet kryminał. Jednak powieść obyczajowa(bo chyba takie określenie najtrafniej do niej pasuje) wbrew moim obawom nie okazała się kompletną klapą. Wręcz przeciwnie okazała się oryginalną i intrygującą lekturą.

Treść prosta jak świński ogonek-ojciec pozwala rzucić szkołę pod jednym warunkiem. Jesse musi dzień w dzień oglądać wraz z ojcem Davidem 3 filmy. Nic trudnego, prawda? Jednak oglądanie kolejnych reżyserskich wytworów przyczynia się do pewnego rodzaju kształcenia Jesse’ego-dzięki niektórym tytułom wraz z tatą rozmawia o wszystkim-dziewczynach, alkoholu, kokainie, problemach i nie tylko. Z biegiem stron dowiadujemy się, jak ważną rolę odgrywają rzeczy, na które zwykle nie zwracamy uwagi: relacje rodzic-dziecko, miłość, hobby…

Mam mało zastrzeżeń, co do tej pozycji. Całość książki okazała się mało spójna, gdyż często wtrącane są wydarzenia z przeszłości. Może to trochę drażnić, bo trudno jest się zorientować, kiedy dzieje się akcja. Jednak takich ‘wpadek’ obserwujemy niewiele i nie dyskwalifikują one powieści w drodze do dobrej oceny.

Dużym i chyba największym plusem”Klubu…” jest ogromna ilość zawartych w niej pozycji filmowych- tych więcej i mniej wartych obejrzenia. Niemniej jednak książka może stanowić źródło informacji o tytułach, obok których nie można przejść obojętnie, oraz o filmowych porażkach. Większości z nich nie miałam okazji zobaczyć, ale opinie autora wydają się być zachęcające.
Ogólnie rzecz biorąc-pozycja ta jest jak ogromna recenzja-autor skrzętnie opisuje i ocenia oglądane z synem filmowe dzieła. Dzięki temu mamy rozeznanie w pozycjach filmowych-zarówno kinowy amator, jak i doświadczony pożeracz klasyków, horrorów, komedii i innych gatunków. I wierząc autorowi i jego profesjonalizmowi-możemy śledzić i odhaczać pozycje podane w indeksie filmów.
Klub filmowy sprawia, że relacje między ojcem i synem powili kształtują się i stają się coraz bardziej zażyłe. Stosunki między nimi są czysto partnerskie, co ujawnia się na każdym kroku. David nie widzi nic złego w tym, że jego syn pije, imprezuje i ćpa. Na dodatek pozwolił mu nie chodzić do szkoły. Dzięki filmom związali się ze sobą jak kumple. Wyjątkowa postać, zarówno jak inni bohaterowie książki.

Długo się zastanawiałam, co sądzić o tej pozycji. Książka pozornie nijaka, z nieciekawą okładką, niby niewtarta tych 3 dych. Jednak po przeczytaniu można nieco zmienić o niej zdanie i polecić każdemu miłośnikowi kina, nastolatkom(głównie płci męskiej), rodzicom i każdemu, kto chce zatopić się w filmowej rzeczywistości zawartej w książce oraz poczytać o niecodziennych rozwiązaniach i relacjach w rodzinie.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA DOBRA LITERATURA


 nasza ocena: 6/10
Dobra Literatura, 2011
233 strony
do kupienia: Empik


niedziela, 8 lipca 2012

Heather Graham, Klątwa kanionu

W „Klątwie kanionu” wszystko jest tak, jak być powinno w każdym kryminale. Mamy trupa zamordowanego w wyjątkową bezwzględnością, seryjnego mordercę, który swoje ofiary zabija zgodnie z fabułą najlepszych filmów Hitchcocka i kilku podejrzanych, z których każdy równie dobrze może być zabójcą. A rozwiązanie zagadki obejmuje ujawnienie zabójcy wśród tych, którzy nigdy nie byli podejrzewani. I być może właśnie ta niesamowita przewidywalność sprawia, że powieść Heather Graham nie zrobiła na mnie wielkiego wrażenia.

Jennifer Connoly, córka słynnej aktorki Abby Sawyer, opiekuje się matką chorą na Parkinsona. Do owianego tajemnicą Ganger House, w którym obie mieszkają, na życzenie Abby wprowadza się jej przybrany syn – Conar Markham. Abby prosi go o ochronę nad Jennifer, gdyż jest pewna, że ktoś czyha na życie jej córki. Nikt jednak nie spodziewa się, że pomiędzy Conarem i Jen – dwójką tak odmiennych i tak nieznoszących się ludzi – zawiąże się tak ognisty romans.

Nie jestem pewna, czy sposób odbierania przeze mnie książki zależał od pani Graham czy może od pani Tyszowieckiej, która całą powieść przetłumaczyła... dość pretensjonalnie. W powieść, której akcja toczy się w stosunkowo niedalekiej przeszłości – kilka, kilkanaście lat temu, wplotła staropolszczyznę, która w narracji zwłaszcza tego gatunku staje się niemiłym dodatkiem. Tak samo reagowałam na wszelkie zmiany w zwykłych zdaniach, w których szyk wyrazów zdecydowanie kłócił się z tonem wypowiedzi. A kiedy z potocznego: „Jestem cała i zdrowa” nagle zrobiło się: „Jestem zdrowa i cała” odniosłam wrażenie, że nic więcej w tej powieści mnie nie zaskoczy. I tak myślałam dopóki Conar w jakiś cudowny sposób zamienił się w Conora.

Osobiście brakowało mi makabrycznych opisów ludzkich zwłok i uczuć targających Jen w chwilach największego przerażenia. Nie było ani mrożących krew w żyłach morderstw, ani pościgu za psychopatycznym mordercą, ani nawet wielkiego szoku, który zwykle towarzyszy mi przy poznaniu odpowiedzi na pytanie: „Kto zabił?”.

Największym smaczkiem w tej powieści jest dla mnie ognisty romans Jen i Conara, który za każdym razem, gdy wypływał, wywoływał u mnie małe palpitacje serca. I chyba właśnie z tego powodu zaliczyłabym „Klątwę kanionu” do romansu z domieszką kryminału, a nie do kryminału zakrapianego romansem jak by się mogło wydawać. Chociaż oczywiście ten wątek jest pomniejszany przez autorkę z wiadomego powodu.

„Klątwa kanionu” jest dla mnie jedynie kolejną powieścią, która nie spełniła moich oczekiwań. Aczkolwiek miłośników takiej właśnie prozy, jaką prezentuje Heather Graham pozycja ta z pewnością zainteresuje i pochłoną ją w kilka godzin.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA G+J

nasza ocena: 5/10
G+J, 2012
319 stron

do kupienia: Empik

środa, 4 lipca 2012

Santiago Posteguillo, Africanus. Syn Konsula.

Na wstępie muszę zaapelować, że po przeczytaniu, (jeśli czytaniem nazwać to można) fragmentu pierwszego tomu „Krzyżaków” Sienkiewicza od powieści historycznych trzymam się z daleka i unikam ich jak ognia. Nie przepadam ( ba, nienawidzę!) długich, ciągnących się jak falki z olejem opisów, ogromu postaci przedstawionych w tekście… Może wynika to z faktu, że historia to raczej nie mój konik i po prostu nie lubię czytać książek, które traktują o czasach starszych niż, powiedzmy XIX wiek. Jednak postanowiłam się skusić na pozycję „Africanus…”. Czy było warto, przekonałam się dosyć szybko.

W książce pokazano nam obraz, na którym namalowane jest życie jednego z największych wodzów w dziejach świata-Scypiona Afrykańskiego. Pokazano tu jak dorastał i kształcił, by zostać cenionym i godnym trybunem. Od początku wykazywał się wybitną inteligencją, odwagą i honorem. Oprócz drogi młodego Africanusa mamy do czynienia tutaj z przedstawieniem różnych bitew czy oblężeń. Na dodatek poznajemy obyczaje, tradycje i kulturę starożytnego Rzymu. Sielankowy i sympatyczny nastrój? Otóż nie. Za rogiem czai się wróg-Hannibal. Jednak na drodze do opanowania przyszłego imperium staje przeciwnik, tytułowy Africanus.

Na początek powiem może, co mi się podobało. Przede wszystkim fabuła. Nie do opisania jest ogrom przedstawionych w powieści wydarzeń, wątków, postaci i zwrotów akcji. Autor tworząc je, przyłożył się do tego, co widać na każdej z kart powieści. Musiał też co do milimetra poznać starożytne czasy, co wymaga niemałych zdolności i przede wszystkim chęci. Jest to dla mnie największy plus tej pozycji-zaangażowanie i ogromna wiedza autora.

Podobały mi się też wzmianki o tradycji i stylu życia w starożytnym Rzymie. To chyba, ze względu na to, że lubię poznawać kulturę innych krajów. Jednak tych fragmentów i informacji było jak dla mnie zbyt mało, bo.. .

... skarbnicę wiedzy o zamierzchłych czasach-według mnie-zdominowały zbyt obszerne i nudnawe(choć wyczerpujące do granic możliwości) opisy zamysłów militarnych, planów walk czy obrad senatu. Historyk ze mnie żaden, więc być może dlatego strasznie gubiłam się w ogromie pojęć, mnogich nazwisk (często kilka potomków miało identyczne imiona) i innych ‘rzymskich’ ozdobników. Tutaj można wspomnieć o słowniczku pojęć innych dodatkach podarowanych nam przez autora powieści. Jednak na ich przeczytanie zabrakło mi już cierpliwości.

Zastanawiałam się po przeczytaniu tego utworu, czy jeszcze kiedykolwiek sięgnę coś, co w swojej nazwie będzie zawierało wyrażenie powieść historyczna” I po głębszych refleksjach, jedno wiem na pewno-być może, ale niech nie będzie ona związana ze starożytnością. Okresem wielbionym przez miliony, ale przeze mnie znienawidzonym od początku mojej nauki historii. Po lekturze Africanusa muszę się oderwać od historii i wrócić do moich ‘ulubieńszych’ gatunków. Jednakże pomimo złu, jakie zostało tu powiedziane polecam książkę osobom cieniącym bogatą fabułę, szczegółowe opisy i ciekawe postaci.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ESPRIT

nasza ocena: 6/10
450 stron
Esprit, 2012
do kupienia: Empik

Aubrey Flegg, Skrzydła nad Delft

„Ale być może znajdzie się ktoś, w dalekiej, dalekiej przyszłości, kto wykona to dzieło za nas i przywróci staruszka do życia. Kto wie, może nawet usłyszy, jak on śpiewa?”
Sięgając po tę pozycję, nie wiedziałam za bardzo, czego mogę się spodziewać. Opis mnie zainteresował w znacznym stopniu: połączenie romansu na tle konfliktu pochodzenia, różnic religijnych i majątkowych, zaplanowany od kilkunastu lat ślub dwóch młodych ludzi, a poza tym zawarcie w powieści wątku życia artystów w XVII wieku sprawiły, że nie mogłam jej przegapić. Do tego czarująca(na dokładkę o przemiłej fakturze :D) okładka, od której głaskania i podziwiania oderwać się nie sposób.

Powędrujmy więc w treść powieści. Mamy XVII wiek, Holandia. Poznajemy Louise Eeden, córkę projektanta porcelany. Młoda dziewczyna jest skazana na związek z Reynierem DeVriesem. Dla dobra majątku i firmy ojca, powinna związać się z owym młodzieńcem. Wkrótce również spod pędzla Jacoba Haitinka (na zlecenie Pana Eedena) wyjdzie portret jej osoby. I właśnie w pracowni rzeczonego artysty Louise poznaje Pietera, czeladnika, w którym się zakochuje. Jednak okazuje się, że wiele ich dzieli… Zbyt wiele. A czy różnice te zostaną zatuszowane przez łączące ich uczucie?
Tego już nie zdradzę.

Książkę czyta się po prostu błyskawicznie. Autor od razu wprowadza nas do niezwykłego holenderskiego świata. Nie można oderwać się od lektury, a akcja toczy się szybko. Czytelnik pragnie szybko dowiadywać się, jak potoczą się dalej losy bohaterów, na co nie musi długo czekać, gdyż wszelkie wątpliwości są rozwiewane w mgnieniu oka. Nudnych momentów tutaj jak na lekarstwo, co sprawia, że książka nie jest flegmatyczna i można ja pochłonąć piorunem.
Flegg bardzo dobrze przedstawił obraz pracowni malarskiej. Dzięki temu w najmniejszych szczegółach wiemy, jak wyglądał warsztat artysty w ówczesnych czasach. Opisano tu, jak zdobywano różne kolory farb, przedstawiono techniki malarskie i inne ciekawostki, które dla takiej osoby jak ja wyjątkowo się spodobały. I spodobają się każdemu, kto próbował zgłębiać tajniki malarskiego świata. Chociaż nie tylko.

Język powieści poddano archaizacji, co może się podobać, ale również przeszkadzać. Jak dla mnie było zbyt trochę „siedemnastowiecznie”. Jednak ten celowy(zapewne celowy) zabieg przeprowadzony przez autora sprawił, że mogliśmy poczuć się jakbyśmy żyli w świecie kilkaset lat temu. Może on przeszkadzać, jednak bez niego, czułoby się pewien niedosyt.

Dobra stroną powieści jest także wartościowe i zaskakujące zakończenie. Nie takiego się spodziewałam i bardzo dobrze, bo książka powinna zaskakiwać, a ta to robi i to niejednokrotnie.
Jest to pierwsza część trylogii - i tutaj mogę bez wątpienia stwierdzić, że sięgnę po kolejne tomy, bo ciekawa jestem, co i jak zostanie w nich przedstawione. A jeśli będzie tak samo dobre jak „Skrzydła…” to składam szczere ukłony dla autora.

Każdy-jak wiadomo-może interpretować i rozumieć tę powieść inaczej. I interpretacja ta zależy od człowieka. Tak jak dzieło malarskie, które nigdy nie jest skończone. Bo kończy je ten, kto owo dzieło ogląda. Mi nie pozostaje nic innego, jak zacytować samego autora:
„Żadne wybitne dzieło, a to jest wybitne dzieło, nigdy nie jest skończone. (…)Ani ty, ani ja, ani ten cholerny Rembrandt, bo tak się ostatnio każę nazywać, żaden z nas nie tworzy dzieła sztuki. Nie, to osoba, która patrzy na obraz, kupiec-ignorant, plebs. To ludzie, którzy patrzą na moje płótna, czynią z nich dzieła sztuki” 

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA ESPRIT
 nasza ocena: 8/10
256 stron
Esprit, 2012
do kupienia: Empik