Pages

poniedziałek, 26 grudnia 2011

Stephen King, Desperacja

Król horroru, niekwestionowany mistrz grozy... Istnieje wiele synonimów określających słynnego Stephena Kinga. Zbierałam się już od dłuższego czasu, żeby przeczytać jakąkolwiek pozycję tego autora. I w moje ręce dostała się właśnie"Desperacja". Zastanawiałam się, czy po jej przeczytaniu zakocham się w Kingu, czy też nie będę chciała więcej patrzeć na książki napisane przez jego osobę. Jednak po zakończeniu powieści, czytelnik pragnie więcej, bez względu na to, czy utwór odpowiada mu w stu procentach.

Tytułowe miasteczko Desperacja staje się miejscem strasznych wydarzeń. Opuszczone miejsce zostaje zawładnięte przez przerażające kojoty, ścierwniki pragnące zabić każdego, kto wejdzie im w drogę, a tym "miłym" zwierzątkom towarzyszy Collie Entragian, równie "przemiły", dwumetrowy, stupięćdziesięciokilowy chłystek. Patroluje on prowadzącą do mieściny drogę numer 50. Każdy z podróżnych przebywających przez ten odcinek nie może szczęśliwe dotrzeć do celu. Cwaniakowaty policjant podejmuje wszelkie działania, aby sławny psiarz, zwykła rodzina i małżeństwo nie dotarło do celu. Pragnie stworzyć z nich drużynę, uśmiercając niepotrzebnych. Chce, aby poznali sens słowa "desperacja".

Szczerze powiedziawszy notka wydawnicza niezbyt zachęcała mnie do przeczytania tej pozycji, lecz skusiłam się. I tu spotkało mnie niemałe zaskoczenie. Książka wciągnęła mnie od pierwszych stron. Momentami nie mogłam się oderwać od lektury, co zasługuje na wielki plus. Jednak było też wiele fragmentów, przy których nie dało się nie ziewać. Lecz większość z nich szybko się kończyła, całe szczęście.

W książce co chwila natykamy się na chwile, w których autor nie stroni od wypowiedzeń na temat religii i Boga. Było to dla mnie dużym zdziwieniem- niestety-negatywnym. Miałam poczucie, jakbym słuchała nudnego i nieciekawego kazania.

Całokształt jednak bardzo mi się podobał. Chętnie obejrzałbym ekranizację tego utworu-jestem przekonana, że zakrywałabym oczy rękoma, bo wiele momentów opisanych w "Desperacji" przyprawi o dreszcze każdego czytelnika. I tego nie da się nie zaliczyć na plus-King naprawdę potrafi w osobliwy sposób opisać nawet zwykły przedmiot. Sposób, dzięki któremu bałam się spać w nocy przy zgaszonym świetle i czułam robactwo na całym ciele.

Z drugiej jednak strony-akurat w tej pozycji-było jak dla mnie zbyt wiele fantastyki, stworów i kreatur. Osobiście wolę, jak horror działa bardziej na psychikę. A takie wytwory nie oddziałują na mnie w żaden sposób. No może poza ziewaniem i nudą.

Ogólnie rzecz biorąc "Desperację" mogę określić na wzór szkolnej wycieczki: zaczyna się rewelacyjnie, później zaczyna nudzić, jesteśmy nią zmęczeni, a pod koniec tak się rozkręca, że żal ją zakończyć. Mam nadzieję, że po sięgnięciu po inną książkę Kinga będę bardziej zadowolona i wystawię wyższą ocenę. Póki co muszę odpocząć od jego prozy(mimo, że przeczytałam tylko jedną książkę autora; ale żadna jeszcze mnie tak nie wykończyła), jednakże na dwieście procent do niej powrócę.

 nasza ocena 7/10
Albatros, 2011
544 strony
do kupienia: Empik


piątek, 9 grudnia 2011

Charles Brokaw, Kod Atlantydy

Profesor Thomas Lourds jest wziętym profesorem lingwistyki na Harvardzie, który prawie zupełnie przypadkiem zostaje wciągnięty w mroczną i niezwykle zagadkową podróż dookoła świata w poszukiwaniu zaginionej Atlantydy. Wraz z dziennikarką Leslie Crane i oficerem rosyjskiej policji Nataszą Safarow wyrusza w pełną niebezpieczeństw i zwrotów akcji wyprawę, która może zmienić losy całego świata. Lourds musi przetłumaczyć zagadkowy napis na tajemniczym dzwonku i talerzu zanim depczący mu po piętach bandyci nie przerobią go na krwawą miazgę.

Brokaw dowodzi, że nie tylko Brown może być Brownem, ale także każdy szanujący się powieściopisarz ma szansę nim zostać pod warunkiem, że splecie ze sobą kilka morderstw, kobiety, tajemnice sprzed wieków i Kościół katolicki. W „Kodzie Atlantydy” nie brakuje więc mrocznych zabójstw, typków spod ciemniej gwiazdy oraz bardzo zagadkowych tajemnic. Ale oczywiście nic nie jest w stanie powstrzymać głównego bohatera od poznania prawdy.

Od ubogiej oprawy fabuły uwagę odwracają misternie skonstruowane przez autora zwroty akcji, mistrzowskie budowanie napięcia i czas oczekiwania pomiędzy kolejnym potknięciem do następnego powodzenia.

Bohaterowie – w tym Lourds skonstruowany na wzór „fachowca”, któremu kobiety niemalże same wskakują do łóżka – odznaczają się jednak niezwykle „ludzkim” postrzeganiem świata; złość, nienawiść i niemoc sprawiają, że są bardziej realni, a ich działania przestają być jedynie kolejnymi zdaniami na zadrukowanych kartkach papieru.

Sam pomysł odkrycia Atlantydy i tajemnic, które skrywa ta zaginiona wyspa jest dosyć oklepany, lecz w połączeniu z tajemnymi instrumentami i intrygującym przedstawieniu Edenu staje się tematem, którego nie można wyczerpać. A Brokaw wydaje się być pisarzem idealnym do tego zadania.

Największym minusem powieści były błędy w druku, które wywoływały u mnie frustrację oraz lekko nieudolna redakcja, po której w „Kodzie Atlantydy” oprócz prawdziwych perełek możemy znaleźć takie kwiatki jak: „Mógłby to zrobić pomimo kajdanków”.

Podsumowując, „Kod Atlantydy” jest świetną propozycją dla osób, które pokochały prozę Browna i jego zawiłe zagadki. Miłośników takiej literatury podczas lektury tej pozycji czeka wielka uczta na cześć geniuszu, tych znudzonych takim gatunkiem – kolejny zawód.

EGZEMPLARZ OTRZYMAŁYŚMY DZIĘKI UPRZEJMOŚCI WYDAWNICTWA BELLONA

nasza ocena: 7/10
Bellona, 2011
463 strony

do kupienia: Empik

piątek, 2 grudnia 2011

Miloš Urban, Klątwa Siedmiu Kościołów

Po tytule, okładce i opisie „Klątwy siedmiu kościołów” spodziewałam się horroru, który zatrzęsie wszystkimi moimi zmysłami i sprawi, że długo po zakończeniu czytania nie będę chciała zamknąć książki. I niewiele się pomyliłam, choć motywy takiej reakcji były zupełnie inne. Powieść rozpoczyna się wyjątkowo okrutną próbą morderstwa, która zostaje udaremniona dzięki byłemu policjantowi. K., bo tak też brzmi jego imię - a raczej to takiej jego części się przyznaje – ratuje od niechybnej śmierci przez przywiązanie go serca ogromnego dzwonu nogi praskiego inżyniera – Zahira. Później zastępuje obszerna retrospekcja życia dzielnego byłego policjanta, z której praktycznie niewiele się dowiadujemy. Dopiero później rozpoczyna się właściwa fabuła powieści. Jeśli można to nazwać fabułą.

Akcja? Jaka akcja?, chciałabym zapytać. Wszystko dzieje się wolnej niż w brazylijskiej telenoweli. Może dlatego, że autor – w związku z akcją – ma nam niewiele do zaoferowania. Dwustupięćdziesięciostronicowa książka obfituje jednak w przepiękne, poetyckie opisy krajobrazów, miejsc i uczuć. Urban chciał zabrać swoich czytelników w poruszającą podróż do średniowiecznej, malowniczej Pragi, ale – niestety – ja żałuję, że kupiłam bilet na ten autobus, a właściwie wóz konny, bo autobusami wtedy jeszcze nie jeżdżono. Fabularnie powieść Urbana plasuje się bardzo nisko w moim osobistym rankingu książek. Nawet jeśli zaciekawiła mnie na początku, to z każdą kolejną stroną było coraz gorzej i zakończenie, przewidziane już w połowie „Klątwy…” nie uderzyło mnie zupełnie i całkowicie oparłam się jego zawoalowanemu geniuszowi.

Bohaterowie – jako jedyny element powieści, do którego nie mam żadnych zarzutów – przez całą opowieść starają się mnie przekonać, że jedyną słuszną epoką we wszechświecie jest średniowieczne. Czas monarchii, oddania Bogu i gotyku. „Głód i niedole w błogosławionym XIV, nawet husyckie zawieruchy w nieszczęsnym wieku XV, nauszny renesans w następnym stuleciu, ba, nawet wojna trzydziestoletnia byłaby lepsza niż ta nędza XX wieku” – to tylko jeden z takich przykładów. Może gdybym choć trochę interesowała się średniowieczem, może gdybym była większą pasjonatką tych czasów, może gdyby tezy wysnute przez Urbana i zawarte w „Klątwie…” byłyby bardziej przekonujące – powieść ta zdobyłaby moje uznanie i stałabym się jej wielbicielką. Ale lektura przypominała mi wykład upiększony malowniczymi opisami sytuacji i dziwnymi błędami, których powodów powstania nie jestem w stanie uzasadnić.

Najbardziej z całej powieści fascynuje mnie epilog, który jest dla mnie czymś zupełnie niepojętym i niewytłumaczalnym. Podczas czytania przenosimy się bowiem w czasie, choć nadal zostajemy w XX wieku. W środku współczesnej Pragi zostaje utworzona „dzielnica średniowieczna” z niskimi domami, rynkiem, kramami, pręgierzem i szubienicą. Nie ma samochodów, skuterów, tramwajów. Mieszkańcy w osądzaniu kierują się wyłącznie prawem Hammurabiego – oko za oko, ząb za ząb. Kiedy czytałam to zakończenie miałam wrażenie, że zupełnie nie harmonizuje ono z powieścią; pasuje do mniej jak piernik do wiatraka, jak określenie tej powieści mianem „horroru”.

Według mnie „Klątwa siedmiu kościołów” jest pozycją zupełnie niewartą uwagi i nadającą się jedynie go ozdobienia półki, bo okładkę ma rzeczywiście ładną. Niestety, na okładce zalety tej książki się kończą. W Hiszpanii sprzedano jej 30 000 egzemplarzy – ja po jednym mam dosyć.

nasza ocena: 3/10
Prószyński S-ka , 2006
246 stron

do kupienia: Empik